Diana Szawłowska: Ubiór to kompozycja, która żyje

25.03.2015

Tagi: ASP, moda, teatr,

– Kostium teatralny jest w pewnym sensie wypadkową możliwości, użyteczności i tego, w czym sam aktor dobrze się czuje – mówi Diana Szawłowska, absolwentka ASP i kostiumograf, która projektuje ubiory sceniczne m.in. dla warszawskiego zespołu teatralno-kabaretowego „Pożar w burdelu”.

Jak zaczęła się Twoja przygoda z projektowaniem kostiumów teatralnych?

Byłam w gimnazjum i liceum plastycznym. Każdy myślał o tym, by dalej pójść na ASP. Mnie zupełnie nie bawiło malowanie na płótnie, żeby potem powiesić to w domu. Nie interesowało mnie też rzeźbienie. To co stworzysz, potem stoi i kurzy się. Nawet nie wiadomo, co z tym zrobić. Owszem, może stać się częścią wyposażenia czyjegoś domu. I nikt poza ludźmi, którzy odwiedzą to mieszkanie, tego nie zobaczy. Dlatego też zafascynował mnie ubiór. To sztuka, którą możemy zobaczyć na ulicy. To kompozycja, która żyje, funkcjonuje, na każdym wygląda inaczej. A dodatkowo teatr, to zawsze był dla mnie taki bajkowy i zamknięty świat, gdzie oprócz kostiumu można dopasować jeszcze oświetlenie i całą scenografię. Można „narysować” świat, stworzyć coś magicznego. Zdecydowałam się na projektowanie kostiumu, a nie scenografii, ponieważ interesowało mnie, by to wszystko poruszało się, tak jak rusza się człowiek.

Pamiętam, jak byłam małym dzieckiem, i pytałam mamę, czy mogę iść do szkoły plastycznej, jak nie lubię malować. I ona powiedziała „tak możesz, będziesz najwyżej coś kleić”. No i jej posłuchałam. I faktycznie tak się stało – kostium to bardziej takie klejenie niż malowanie. Szczególnie przy szybkich produkcjach.

A jak wyglądały studia na ASP? Przygotowały Cię do zawodu?

Na wszystkich uczelniach plastycznych w Polsce mamy tendencję do kształcenia artystów-plastyków, a mniej projektantów, którzy są dobrze przygotowani do zawodu. Mamy bardzo dużo ogólnoplastycznych działań, uczymy się barwy, kompozycji, kształtu. Ale nie uczymy się, jak funkcjonować na rynku. W czasie studiów byłam na stażu w Berlinie. Obserwowałam tam studentów zagranicznych uczelni. Oni mieli podejście typowo biznesowo-projektowe i użytkowe. Nie umieli trzymać ołówka. U nas kładzie się nacisk na to, by kształcić ludzi kreatywnych i twórczych. Brakuje jednak takiej nauki, jak przetrwać, po skończeniu studiów.

W pracowni kostiumu mogłam sobie pozwolić na wszystko, ale niestety mało to ma wspólnego z rzeczywistością. Tam byłam sobie panem, sterem i okrętem. A tutaj, w rzeczywistości, jestem w pełni podporządkowana reżyserowi i również, w pewnym stopniu – także aktorom. Kostium jest w pewnym sensie wypadkową możliwości, użyteczności i tego, w czym sam aktor dobrze się czuje.

Bez nazwy

Projekt „Orfeusz”

Z tego, co mówisz, wnioskuję, że koniec studiów oznacza bolesne zderzenie z rzeczywistością…

Po skończeniu studiów zupełnie nie wiedziałam, jak mam się zabrać za szukanie pracy. Chodziłam od teatru do teatru i okazało się, że nawet nie mogę przejść przez pana ochroniarza. Nikt nie chciał mnie wpuścić, jak nie byłam umówiona. Nie wiedziałam, jak mam poznać ludzi z branży, gdzie zdobyć znajomości, czy mam chodzić na bankiety… czy może stać pod drzwiami i czekać, aż dyrektor teatru wyjdzie (śmiech).

Pytałam znajomych, którzy mieli większe doświadczenie niż ja. Oni też nie potrafili dać mi jakiś wskazówek. Mówili, że to kwestia szczęścia. Mam siedzieć w domu i czekać na szczęście? Czas mijał, ja chciałam coś robić. Zrobiłam dyplom, wszystko poszło świetnie. Tylko co dalej? Nikt mi nie otworzył drzwi.

Jak w końcu udało się znaleźć pracę?

Nie wiedziałam co robić, więc załatwiłam sobie darmowy staż w Teatrze Wielkim. Tam miałam oczy i uszy szeroko otwarte. Biegałam po wszystkich pracowniach, uczyłam się jak najwięcej. Pewnego dnia przyszła scenografka Julia Skrzynecka. Podbiegłam do niej, przedstawiłam się i powiedziałam, że jeżeli może mi pomóc, to będę zachwycona. I faktycznie. Leciałam akurat  z Gruzji do Warszawy kiedy do mnie zadzwoniła. Wylądowałam w Warszawie, odebrałam telefon. Julia powiedziała, że mogą zacząć pracę od zaraz, o ile jestem w stolicy. Byłam w podróży, jeszcze wtedy nie mieszkałam w Warszawie. Na sobie miałam buty trekkingowe, kilka rzeczy w podręcznym bagażu. Zdecydowałam się jednak zostać, mieszkałam u znajomych. Nie znałam miasta.

„Pożar w burdelu” jeszcze wtedy nie był taki znany. Na początku pracowałam bezpłatnie. Współpracowałam przy odcinku „Degeneracja, czyli śmierć Warszawy”. Udało mi się tam wejść, zrobić z nimi ten odcinek. Początki były naprawdę trudne, bo nie wiedziałam jeszcze, gdzie mogę załatwić w Warszawie potrzebne mi rzeczy. Dodatkową komplikacją było to, że aktorzy do tej pory ubierali się sami. A tu nagle pojawia się dziewczyna od kostiumów. Zastanawiałam się, czy sobie poradzę. Ale udało się, i kostiumy wyszły naprawdę fajne. Do tej pory współpracowałam już chyba przy 10 odcinkach.

Jak wygląda tworzenie kostiumu teatralnego? Najpierw rysujesz projekt?

Nie ma tu mowy o żadnym rysowaniu. W przypadku „Pożaru w burdelu” premierę robią w ciągu pięciu dni. W innych przypadkach są to nawet trzy miesiące. Ja muszę bez względu na to, ile osób akurat gra, zrobić kostiumy w dwa dni. W innych przypadkach są to nawet trzy miesiące, wtedy zaczynam od rysunków i one są podstawą wypłacenia pensji kostiumografowi. Później te rysunki zostają w archiwum.

Czyli idziesz na żywioł?

Jeżeli chodzi o „Pożar w burdelu” to sytuacja jest wyjątkowa. Cały zespół to bardzo kreatywni ludzie, pojawiają się oryginalne pomysły, jak np. „zróbmy kosmitę skrzyżowanego z kaczką”. Muszę za tym iść i reagować bardzo szybko. Biegam po lumpeksach, czasami też po wypożyczalniach kostiumów. W Teatrze Polskim mieliśmy przynajmniej pracownię krawiecką, ale zazwyczaj jest tak, że nie ma na to czasu. Ubrać tyle osób w pięć dni… to jest po prostu „hardcore” (śmiech).

Przy innych produkcjach sytuacja wygląda inaczej. Najpierw rozmawiam z reżyserem, rysuję, pokazuję mój projekt. Później i tak wszystko się zmienia.

DSC_4849

Fot. Anna Kostecka

A w przypadku „Pożaru w burdelu” aktorzy akceptowali Twoje projekty od razu? Łatwo się dogadać z aktorem? A może on nie ma nic do powiedzenia w kwestii stroju?

Aktorzy są przekonani o tym, że wiedzą, jak powinni wyglądać, ponieważ najlepiej znają postać, którą grają. Mają w tym dużo racji, aczkolwiek jest to bardzo ciężkie. Myślę, że na studiach powinniśmy mieć zajęcia z psychologii. Pół na pół. Pół psychologii i technik manipulacji, a pół zajęć plastycznych. Jeśli ja mam dobry pomysł, a nie sprzedam go aktorowi, to nic z tego nie będzie.

Zazwyczaj teatr ma jakiegoś trudnego aktora i to jest już wiadome z góry. Przychodzę do teatru i wszyscy mnie ostrzegają. Zazwyczaj mówią też, jak z nim rozmawiać. Najwięcej ma do powiedzenia reżyser, ale to są różni ludzie, bardzo różnie pracują. Na przykład Michał Walczak daje dużo wolności.   Dobrał sobie taką kreatywną ekipę, której może dać dużą możliwość decydowania. Wie, że oni zrobią to świetnie. Aczkolwiek są też produkcje, gdzie reżyser dokładnie mówi, co ma być. I wtedy trzeba to zrobić.

Pracujesz obecnie nad kostiumami do kolejnych odcinków „Pożaru w Burdelu”, a poza tym?

Wcześniej pracowałam w Teatrze Żydowskim, z Jackiem Popisem. Później był właśnie „Pożar”. To się tak wszystko przeplata. Teraz pracuję w Muzeum Historii Żydów Polskich nad kostiumami do spektaklu „Warszawski Golem”.

Jakie masz plany na przyszłość? Chcesz pracować tak jak teraz? Czy może chciałabyś współpracować z jednym teatrem?

Chciałabym spróbować pracy w teatrach zagranicznych.

A masz jakiś wymarzony teatr?

Z zagranicznych nie. W Polsce jest natomiast Teatr Rawa w Katowicach, z których chciałabym współpracować.  Świetnie jest pracować przy takich większych produkcjach. Jak jest teatr, który ma pieniądze i możliwości, do tego pracownie krawieckie, modelatorskie, nakryć głowy i torebek to naprawdę mogę przyjść ze szkicami i obserwować proces produkcji kostiumów.

Są jeszcze takie teatry?

W Teatrze Wielkim kostiumograf nie zajmuje się produkcją, w innych teatrach może się zajmować, a w pozostałych musi. Coraz rzadziej w teatrach są pracownie krawieckie, a coraz częściej trzeba wszystko szyć na zewnątrz, i do teatru przyjść z gotowym strojem.

A sama potrafisz szyć? Też musisz się tym zajmować?

Na uczelni oczekiwano od nas, że będziemy umieli szyć. Uczyliśmy się na takim poziomie, na jakim pozwalał nam czas. Wiadomo, że inwestuje się albo w krawiectwo, albo projektowanie. Umiem szyć, ale najgorsze jest robienie wykroju. To czysta matematyka (śmiech). Raczej przeszywam, doszywam, przyklejam. Tak właśnie wygląda tworzenie na szybko.  Zawsze też można zanieść kostium to zaprzyjaźnionej pracowni krawieckiej w jakimś teatrze albo do indywidualnych krawców.

Bez nazwy

Projekt „Orfeusz”

Jest jakaś sztuka, do której szczególnie chciałabyś zaprojektować kostiumy?

Dla mnie mistrzami formy jest Teatr Zar we Wrocławiu i Teatr Pieśni Kozła. Kostiumy występują tam wprawdzie w oszczędniej formie. Oni bazują na takim głębokich dawnych treściach kultury i wokół tego budują cały scenariusz. Coś takiego mnie najbardziej pasjonuje. Teraz od tego marzenia odeszłam, chwilowo nie mam możliwości zrealizowania go. Ale ten teatr w połączeniu z muzyką tradycyjną, jest tym, co mnie najbardziej porusza. Marzy mi się też udział w takich projektach jak Teatr Węgajty. To jest niemal sakralne wydarzenie.

Wspomniałaś o muzyce tradycyjnej. Interesujesz się nią?

Interesuję się muzyką tradycyjną i rekonstruowaną. W Warszawie działa chyba największe w Polsce środowisko młodych ludzi, którzy jeżdżą na wsie i uczą się tam grać od muzyków. Później grają tę muzykę na specjalnych imprezach, inni natomiast do niej tańczą. Staram się w tym uczestniczyć. W Warszawie odbywa się co roku  świetny festiwal „Wszystkie mazurki świata”. Akurat planuję wystawę plastyczną z tym związaną, może kiedyś zaprojektuję kostiumy… Sama też staram się śpiewać i grać.

A na czym grasz?

Kiedyś grałam na saksofonie, teraz chcę zajmować się właśnie muzyką tradycyjną. Gram na bębnach i tańczę.

Też tradycyjne tańce?

Tak, tańczę w zespole „Woda na młyn”. To są tańce polskie, ale bardziej sceniczne.

A gdzie w Warszawie można zatańczyć tradycyjne tańce?

Co dwa tygodnie w klubie „Osiem Stóp” koło zoo odbywają się potańcówki. Trzeba tam przyjść, poznać ludzi i dowiadywać się pocztą pantoflową, kiedy odbywają się spotkania.

DSC_4839

Fot. Anna Kostecka

Mówiłaś o tym, że ubiór to coś, co można zaprezentować na ulicy. Przyglądasz się ludziom, którzy chodzą po warszawskich ulicach?

Często kiedy idę ulicą i przyglądam się przechodniom, myślę sobie nagle „To co masz na sobie jest mi potrzebne!” Marzę o takiej magicznej różdżce (śmiech). Wystarczyłoby kliknąć i ściągałabym z ludzi te elementy garderoby, które mi się spodobały.

A jak coś Cię zainteresuje, pytasz ludzi, skąd to mają?

Bardzo często. Zwykle jednak stoję w metrze czy na przystanku i po prostu się przyglądam, jak ludzie są ubrani. Idzie na przykład jakaś pijana pani z wiadrem. Patrzę, jak ona sama się ubrała. Być może zaraz będę musiała zrobić kostium pijanej pani niosącej wiadro. Przyglądam się też temu, jak ubierają się np. pracownicy korporacji lub ludzie, którzy jadą rowerem do pracy. Ubiór tyle mówi o człowieku. Czasami to są takie znaki. Człowiek, który ma określony wiek i pracuje w konkretnym miejscu ubiera się w charakterystyczny sposób.

Czy coś charakteryzuje styl ubierania warszawiaków?

Mieszkałam w Łodzi, Wrocławiu Poznaniu i teraz mieszkam w Warszawie . Rzeczywiście widać w Warszawie dużą wolność, chociaż sama często słyszę komentarze dotyczące tego, jak się ubieram.

Pozytywne czy negatywne?

Złośliwe. Jest większa wolność jeżeli chodzi o ubiór niż np. w Łodzi czy Wrocławiu. Ale nie można przesadzić, bo szybko można się wtedy narazić na jakieś komentarze.