Dmuchawiec i wojna w Donbasie

25.02.2015

Tagi: jedzenie, kuchnia, Ukraina,

To nie jest zwykła rozmowa. W jej połowie nastrój zdecydowanie się zmienia. Mija radość i widoczna niemal w każdym zdaniu pozytywna energia. Wszystko co związane z obecną działalnością i życiem w Warszawie wydaje się pozytywne i kolorowe. Gdy jednak rozmowa schodzi na bieżącą sytuację na Ukrainie robi się poważnie i bardzo pesymistycznie.

Jak to się stało, że trafiłaś do Warszawy i zajęłaś się prowadzeniem restauracji?

Valeriia Kochyna: Pierwsza była moja mama, która miała firmę budowlaną – najpierw działalność prowadziła tylko na Ukrainie, a później także w Polsce. Ja przyjechałam tutaj na studia, dostałam się na Politechnikę Warszawską. W międzyczasie okazało się, że biznes nie idzie już tak dobrze i postanowiłyśmy coś zmienić. Doszłyśmy do wniosku, że skoro od kilku pokoleń mam tradycje kucharskie – dobrze gotowały i były za to chwalone zarówno moja prababcia, jak i babcia – to możemy spróbować otworzyć restaurację. Chciałyśmy prowadzić działalność, która nie tylko pozwoli nam się utrzymać, ale da również radość i satysfakcję.

Pierwszy lokal otworzyliśmy na ul. Jana Pawła – nazywał się Samowar. Nie mieliśmy jeszcze wielkiego doświadczenia w prowadzeniu takiej działalności. Poznawałyśmy też warszawskie smaki, bo jeśli o to chodzi nasze kultury dość mocno się różnią. To co w Polsce nazywa się barszczem ukraińskim na większości obszaru Ukrainy nie jest znane. Nasz barszcz smakuje inaczej. Podobnie jest z pierogami, których u nas się nie robi z kaszą gryczaną czy twarogiem i ziemniakami. Tego wszystkiego musieliśmy się nauczyć. Dla mnie dużym zaskoczeniem było coś co nazywacie uszkami i jest jedzone z barszczem. Na pierwszy rzut oka nasze pielmieni np. z mięsem są podobne, do tego co je się w Polsce, ale u nas mięso w pierożku jest surowe przed ugotowaniem.

Samowaru już jednak nie ma?

Niestety nie byliśmy się w stanie pod tamtym adresem utrzymać. Jedzenie smakowało, ludzi przychodziło dużo, ale to nie wystarczyło, żeby zarobić wystarczająco dużo na miesiąc. Bardzo wysoki był czynsz i w końcu zdecydowaliśmy się na zamknięcie. Nie zamierzałyśmy się jednak poddawać. Wiedziałyśmy już co ludziom smakuje i nie chciałyśmy marnować zdobytych doświadczeń. Tak powstało to miejsce czyli CoolBaba. To taka zabawa słowem i dźwiękiem. Większość ludzi myśli, że to po prostu fajna baba z pierwszym członem z języka angielskiego, ale fonetycznie to brzmi także jak słowo, które po ukraińsku oznacza dmuchawiec.

Skąd pomysł na taką nazwę?

To takie wspomnienie bajki z mojego dzieciństwa. Chciałyśmy pokazać, że to miejsca, tak jak nasienie z dmuchawca – niesie szczęście i radość ludziom, którzy tutaj przychodzą. Chcemy, żeby goście czuli się u nas dobrze i komfortowo, żeby to było miejsce, w którym miło się spędza czas.

Jak zmieniło się jedzenie, które teraz podajecie?

Całkowicie zrezygnowałyśmy z jakichkolwiek chemicznych, czy sztucznych dodatków. Staramy się, żeby nasze potrawy były zdrowe i raczej lekkie. To kuchnia fusion – połączenie tradycyjnych ukraińskich smaków z nowymi. Zrezygnowałyśmy z podawania dań tłustych, wiele potraw jest wegetariańskiej, na talerzach jest bardzo zielono. Klienci bardzo sobie cenią nasze pierożki. Robimy je ręcznie i wkładamy w nie sporo miłości – to ten magiczny element gotowania – nie wystarczy znajomość przepisu, żeby coś wyszło doskonale.

Gotują moja babcia i mama. Ja również pomagam. To jednak babcia ma swoje kucharskie tajemnice i dopracowuje dania i przepisy. Babcia dołączyła do nas jako ostatnia dopiero rok temu. Mieszkała w Donbasie, a tam zrobiło się już bardzo niebezpiecznie.

Organizujecie też warsztaty i spotkania z artystami.

Nie chciałyśmy prowadzić miejsca, do którego przychodzi się tylko coś zjeść. Stąd różnego rodzaju spotkania i warsztaty. Staramy się robić to, co ludzi zainteresuje. Ciekawi nas też sam proces i atmosfera tworzenia. Lubimy to, a zwłaszcza pozytywną energię, która się przy działalności artystycznej pojawia. Obserwowanie, jak ktoś coś tworzy i uczestniczenie w tym, motywuje również nas do działania.

Ostatnio można było u nas uczestniczyć w zajęciach z malowania na płótnie czy z malowania ikon na szkle. Swoją książkę prezentowała też jedna z ukraińskich dziennikarek. W tym co robimy staramy się łączyć elementy polskie i ukraińskie. Zapraszaliśmy też ludzi ze Lwowa, którzy kulturowo są dużo bliżsi Polsce niż mieszkańcy środkowej czy wschodniej Ukrainy. Na miarę naszych możliwości staramy się łączyć i integrować kultury.

Częściej zaglądają do was Polacy czy Ukraińcy?

Więcej przychodzi Polaków, ale to chyba nie jest zaskakujące. Otwierałyśmy lokal dla wszystkich, a nie tylko dla któregoś z tych narodów. Czasami zaglądają Ukraińcy, którzy pytają m.in. o to dlaczego wszystko jest po polsku. Odpowiadam im, że to w Polsce teraz jesteśmy i byłoby dziwnie, gdyby było inaczej. Otworzyłyśmy CoolBabę z myślą o mieszkańcach stolicy.

Jak oceniłabyś relacje pomiędzy Polakami a Ukraińcami?

Bardzo trudno jest odpowiedzieć na tak postawione pytanie. Jest wielu Polaków, którzy w ostatnich latach angażowali się w sprawy ukraińskie i w walkę o demokrację w naszym kraju. Bardzo wielu nam pomogło, ale nie wszyscy są tak przyjaźnie nastawieni. To dotyczy też Ukraińców. Po każdej stronie można znaleźć ludzi, którzy nie są dobrzy i często bez powodu mają coś do zarzucenia przedstawicielom innego narodu. Wszędzie są skrajni nacjonaliści, ale na szczęście nie ma ich tak dużo. To wszystko zależy od konkretnego człowieka i jego postawy. Nie można powiedzieć, że któryś naród jest dobry, a któryś zły.

Poznałam wielu Polaków, którzy byli zaangażowani w pomoc Ukraińcom. Wielu z nich doskonale mówiło w naszym języku – byłam tym nawet zaskoczona. Takie wsparcie jest teraz bardzo ważne. Na wschodzie trwa wojna, wielu ludzi musiało stamtąd uciekać, wielu w ostatnich miesiącach straciło pracę i dom, ich dotychczasowe życie się zawaliło. Oni potrzebują pomocy, żeby się w tym wszystkim odnaleźć. Wielu Polaków podtrzymuje ich na duchu.

Ja od samego początku w Warszawie poczułam się jak w domu. Trafiłam na miłych ludzi i to pewnie też miało duże znaczenie. Spodobało mi się też samo miasto, nie jest takie jak wiele innych w Polsce, bardzo różni się od Wrocławia czy Gdańska. Lubię te wielkie i szerokie ulice, dużo przestrzeni, wcześniej mieszkałam w Kijowie i tam jest podobnie. Może to dlatego.

Jak z Twojej perspektywy wygląda teraz sytuacja w Donbasie?

Wielu moich znajomych zostało na Ukrainie, w regionie, w którym trwają walki. Ja pochodzę z Doniecka, ale moja rodzina już tam nie mieszka. Z samego Doniecka zresztą większość mieszkańców już wyjechała, bo było zbyt niebezpiecznie. Inna sprawa, że w Doniecku normalnie żyć się nie dało i to na długo przed wojną. Przestępczość była bardzo wysoka, ciągle dochodziło do jakiś zabójstw. Na każdym kroku, dosłownie wszędzie panowała korupcja. Czasami sobie myślę, że to co się tam teraz dzieje to swego rodzaju oczyszczenie tej ziemi. Prawda jest taka, że teraz nie możemy nic zrobić, zobaczymy, co tam się ostatecznie stanie.

Wielu mieszkańców regionu postanowiło go opuścić na zawsze. Jak ktoś miał możliwość wyjechać do rodziny za granicą czy do innego państwa to tak zrobił. Ci którzy czuli się związani z Ukrainą wyjechali na zachód państwa czy do Kijowa. Ci którzy zostali to głównie zwolennicy Rosji. Mi ich jest trudno zrozumieć, to zupełnie inna mentalność i podejście do życia. Mam koleżankę, która mieszka w obwodzie donieckim, ona boi się pojechać na zachód, nigdy wcześniej nie podróżowała, była tylko raz ze mną w Polsce. Podobni jej też nie wierzą, że można żyć lepiej niż w Donbasie czy Rosji. Unia Europejska to coś, czego się boją. Nawet nie zastanawiają się nad tym, że gdzieś indziej mogłoby być im lepiej. To taki stereotyp: to co zachodnie jest złe. Rosyjskie media to podtrzymują i podsycają ten strach. Są jak ślepi w ciemnościach, nie mogą sami znaleźć drogi wyjścia, znają tylko takie życie, jakie było tam wcześniej i takie jak jest teraz. To trudno sobie wyobrazić, ale tam jest wiele osób, które uważa, że na zgniłym zachodzie jest źle i strasznie. Gorzej niż teraz w Donbasie.

To bardzo pesymistyczny obraz.

Wcześniej tam nie było wiele lepiej. Ostatni raz byłam w Donbasie w roku 2013, wtedy jeszcze mieszkała tam moja babcia. Wszystkie miasta i wioski były szare i smutne. Nie chodzi jednak tylko o sam wygląd i przestrzeń, ale też o nastroje ludzi. Tam nikt się nie uśmiechał. Każda taka wizyta potrafiła wpędzić w depresję. Jak przyjeżdża się stamtąd do Polski, czy pojedzie gdzieś dalej to od razu w oczy rzuca się to, że ludzie się uśmiechają. To wydaje się na początku dziwne, ale po powrocie na Ukrainę i do Donbasu trudno było przestawić się na ten smutek i szarość. Teraz doszła do tego jeszcze wojna.

Jest jeszcze jakaś szansa dla Ukrainy?

Czasami staram się nawet nie oglądać wiadomości i nie patrzeć na to, co się teraz na Ukrainie dzieje. Nie chcę tego bólu. Ta wojna przecież nie ma żadnego sensu. Po obu stronach ludzie giną na marne. Umierają Ci najlepsi Ukraińcy, ci którzy kochali swój kraj i którzy powinni teraz zajmować się czymś innym. Zginęły już tysiące ludzi. Dzieci zostaną bez ojców i dziadków. Co nam z tego zostanie? Zniszczenia i inwalidzi wojenni. Na razie bardzo trudno jest myśleć o tym pozytywnie. Mój tata ciągle mieszka i pracuje w Kijowie – mówi, że jak dalej to będzie tak szło, to za kilka miesięcy z Ukrainy jako państwa już niewiele zostanie. A to właśnie państwo potrzebuje zmian i reformy. Wojna sprawia, że wszyscy tylko nią się zajmują. Walczyć trzeba jednak z ogromną korupcją i biedą, z tym cała Ukraina ma problem. Teraz wszystko idzie na bezsensowną walkę i na tym chyba zależy Putinowi. Ukraińcy zajmują się walką, a nie reformami wewnętrznymi i rozwojem. Im dłużej to trwa tym gorzej dla nas, a lepiej dla Putina.