Marta Hoffmann: Przed teatrem zostawiam kalosze codzienności

20.12.2014

Tagi: Opera Narodowa, Śródmieście, Teatr Narodowy, warszawa,

Zna Operę Narodową jak własną kieszeń. To miejsce nie tylko występów – tam świat na kilkadziesiąt minut zmienia swoje oblicze. Opera pozwala jej oderwać się od codzienności i pielęgnować zawarte lata temu przyjaźnie. Mimo że od jej pierwszego występu na scenie upłynęło już prawie ćwierć wieku, to Marta Hoffmann – statystka w  Teatrze Wielkim – Operze Narodowej, a na co dzień doktorantka w Instytucie Sztuki Polskiej PAN, ani na moment nie poczuła znużenia swoją teatralną pasją.

Łukasz Pastor: Jak doszło do tego, że została Pani statystką w Operze Narodowej? Chyba nie każdemu jest dane móc obserwować życie teatru od wewnątrz.

Marta Hoffmann: To jedna z najprzyjemniejszych historii mojego życia. Do Opery Narodowej trafiłam, gdy miałam 7 lat, czyli 24 lata temu. Zaczęłam brać udział w przedstawieniach dzięki mojemu tacie, który wówczas był artystą chóru przyoperowego i zaszczepił we mnie tę pasję. Wcześniej – gdy miałam cztery lata, tata zabierał mnie na swoje próby. Siedziałam u niego na kolanach, a on w tym czasie śpiewał utwory z nut. Godzinami przesiadywałam na próbach, w garderobie taty, stałam za kulisami i z każdym rokiem coraz bardziej zbliżałam się do opery. Z tamtego czasu pamiętam jak przez mgłę kolegów taty z chóru, balet, czy solistów. A statystką zostałam przy okazji premiery „Halki”. Kierownik zadzwonił do mojego taty i powiedział, że jest dla mnie rola małej góralki. I udało mi się dostać do tej sztuki.

Ról było jednak znacznie więcej.

Zgadza się. Później zaczęły się castingi. Potem był „Straszny Dwór”, „Krakowiacy i Górale”. A kiedy stałam się nastolatką, wchodziłam w role bardziej kobiece: anielicy, kelnerki, czy diablicy. Role były różne. Sypały się one jak z rękawa. To były czasy, gdy dla statystów pojawiało się wiele propozycji. Dziś też tak jest, jednak największe zapotrzebowanie jest na role męskie. Z kolei dwa lata temu miałam przyjemność wziąć udział w gościnnych występach Opery Narodowej w Omanie. Nasz teatr został zaproszony do Royal Opera House w Maskacie. Wystawiliśmy tam „Aidę” – operę, która swoim klimatem nawiązuje do omańskiego folkloru. W tym spektaklu jest dużo statystów, każdy ma swoją rolę, więc polecieliśmy. Wszyscy bardzo się cieszyliśmy na ten wyjazd i do dziś go często wspominamy. Na drzwiach naszej garderoby widnieje pamiątkowe zdjęcie z tego wydarzenia.

Od momentu, gdy trafiła Pani do teatru, minęły 24 lata, ale Pani dalej współpracuje z operą. Dlaczego?

Tak się złożyło, choć trudno to wytłumaczyć. To chyba jest moja miłość do tego miejsca i to jest miłość odwzajemniona. Jednak ta historia się nie kończy. Przychodziłam tam, przychodzę i pewnie dalej będę przychodziła. W operze są też statyści, którzy mają po około 60 lat i dalej tam statystują, też przychodzili do teatru jako dzieci. I to też są – powiedzmy – dzieci tego teatru. Statyści to głównie dzieci i wnuki artystów chóru, artystów baletu, solistów czy artystów orkiestry Opery Narodowej. To już taka tradycja, która trwa od dziesiątków lat.

Co statyści porabiają w czasie przerwy? Oczywiście poza poprawieniem makijażu i stroju?

Mamy w naszej garderobie specjalny pokój dla statystów. Ja go nazywam „pokój do gry”. Spotykają się tam statyści w trakcie przerwy. Układają pasjanse, grają w wojnę, w brydża na starym stole. Ostatnio w garderobie był generalny remont, ale na szczęście stół pozostał nietknięty, a więc mamy coś, co dalej będzie nas łączyć.

Jak wygląda życie za kulisami Opery Narodowej? Jak wygląda życie statystów? Czy ogranicza się tylko do spotkań w teatrze, czy wykracza poza operę?

Największy brak teatru odczuwa się w maju i w czerwcu, kiedy kończy się sezon. Wtedy wszyscy się rozchodzą, już nie ma żadnych premier i wtedy wszystkim zaczyna czegoś brakować. Dlatego spotykamy się razem w Warszawie – już poza teatrem. Spotkania pozwalają nam odczuwać klimat teatru, bo przecież teatr tworzą ludzie. Spotykamy się w Łazienkach, idziemy razem do kina, robimy wspólnie grilla u kogoś w ogródku, umawiamy się na rower, ale w samym budynku teatru też mamy czas na rekreację – wspólna kawa przed próbą, spotkania w garderobie, czy wspólne wyjścia na spektakle, w których nie statystujemy. Uwielbiamy z koleżankami przechadzać się po foyer Teatru Wielkiego, przyglądać się widzom i przemierzać zakulisowe korytarzowe labirynty. Najbardziej lubię oglądać spektakl zza kulis przy inspicjencie – tak chyba mi zostało z dzieciństwa.

marta hoffman

Statysta szykuje się do występu. Fot. Archiwum Marty Hoffman

 

Niełatwo jest zostać statystą Teatru Wielkiego.

Faktycznie, ciężko jest się tam dostać ot tak. Wiele osób pyta mnie o pomoc, ale sama wiem, że zwykle jest komplet osób. Nasz kierownik z reguły ma zaufane osoby, do których dzwoni, nie ma ogłoszeń o naborze. Jakiś czas temu moja koleżanka przyprowadziła swoją przyjaciółkę, ale wtedy potrzeba było bardzo wielu młodych kobiet. Faktycznie, udało się, ale to był wyjątek, bo z reguły nie spotykam się z tym, aby ktoś z ulicy przyszedł do teatru. To jest raczej dość zwarta grupa. Przyznam, że lata mijają, a ja wciąż spotykam te same osoby na próbach i premierach.

Co daje praca statysty w teatrze? W jaki sposób Pani do niej podchodzi? Dzięki tego typu zajęciu można dosłownie „skakać” z charakteru w charakter, zmieniać stroje, epoki, rzeczywistość zamienić na fikcję. Czy to tylko pasja, czy może coś więcej?

Kiedyś miałam ciekawy przypadek ról zupełnie przeciwstawnych. Raz byłam zakonnicą w „Traviacie”, a zaraz potem kurtyzaną w „Rigoletcie” i „Turandot”. Na początku to była dla mnie frajda, bo pamiętam, że kurtyzanę po raz pierwszy grałam w wieku 14 lat, wtedy mój tata bardzo się buntował (śmiech). Byłam mocno wymalowana, w kusym ubraniu, miałam wielką, zieloną perukę, czerwone usta i wyglądałam prowokacyjnie. Dziś jednak już nie podchodzę do tego tak emocjonalnie jak kiedyś. Często mówię, że przed teatrem zostawiam swoje kalosze codzienności i idę tworzyć jakąś zupełnie inną postać. Ostatnio np. zagrałam nianię w balecie „Dziadek do Orzechów” i aktualnie to moja ukochana rola. To na pewno odskocznia i oderwanie od rzeczywistości. To daje ogromną satysfakcję, że mogę odtworzyć tak irracjonalną, baśniową postać, którą znam z książki. Do „Dziadka” mam szczególny sentyment. Próby są inne niż zwykle, bo trzeba przychodzić w baletkach, ćwiczymy w wielkiej sali z lustrami,  z zespołem tancerzy i z dziećmi ze szkoły baletowej. A gdy nadchodzi dzień spektaklu, przenosimy się na scenę, gdzie trwają ostatnie przygotowania. Wszyscy są wtedy podekscytowani. Ktoś na korytarzu robi szpagat, szkoła baletowa ma ostatnie poprawki choreograficzne, a tuż przed spektaklem w całym teatrze słychać z głośników inspicjenta: Dobry wieczór Państwu, jest godzina 17.50. Za 10 minut rozpoczynamy spektakl „Dziadek do Orzechów”. Balet, szkoła baletowa i statyści – proszę do obrazu „salon”. Niesamowite jest to, że spotykam tam byłych solistów baletu, których pamiętam z pierwszoplanowych ról w „Jeziorze Łabędzim” czy genialnym „Greku Zorbie”. Dziś są cenionymi pedagogami baletu, podczas prób korygują pracę tancerzy.

Statyści w trakcie spektaklu są raczej tłem  bohaterami ostatniego planu. Czy u Pani lub wśród Pani znajomych nie pojawia się niedosyt, że odgrywana rola to rola statysty, a nie postaci pierwszoplanowej?

Ja akurat tego tak nie odczuwam, a jeśli chodzi o kolegów i koleżanki, to wiele osób spośród statystów jest na studiach aktorskich, niektórzy nawet zawodowo zajmują się tańcem, ale nie czują ani zażenowania, ani buntu. Te osoby, już nawet po studiach, dalej tam przychodzą. Są studenci muzykologii, śpiewu, scenografii, i nie spotkałam się raczej u nich z niedosytem. Każdy gdzieś realizuje się w teatralnych kręgach. Ja nie mam tego niedosytu, bo sama zajmuję się teorią teatru i tam się też spełniam. Piszę doktorat na temat współczesnej polskiej opery i również pisuję do branżowych pism muzyczno – teatralnych. Piszę m.in. recenzje, interpretacje. Praca statysty to raczej wielkie hobby i ogromna pasja.

Na ile Pani kontakt z operą jeszcze z czasów dzieciństwa wpłynął na Pani wybory zawodowe?

Myślę, że statystowanie w teatrze miało znaczący wpływ na wybór mojej ścieżki zawodowej. Na pewno zawdzięczam to głównie mojemu tacie. Gdyby nie pierwsze spotkania z operą, gdyby nie role, które mogłam odegrać, nie byłabym blisko tematu opery i teatru. Gdyby to wszystko się skończyło, czułabym ogromny żal i smutek. Mam nadzieję, że to się nigdy nie skończy.