Spotykamy się w takim miejscu, w którym chciałby się kiedyś znaleźć chyba każdy marzący o robieniu muzyki. Wynajmujesz całkiem spore pomieszczenie, gdzie grasz z zespołem i uczysz gry na gitarze. Porzuciłeś dobrą pracę, żeby zająć się tylko muzyką.
Przez jedenaście lat pracowałem w mediach, w różnych rozgłośniach radiowych. Na początku to było nieistniejące już Radio Jazz, później Polskie Radio i Czwórka, która wtedy nazywała się jeszcze Radio Bis. W Radiu Jazz prowadziłem autorskie programy muzyczne, a później współtworzyłem audycje kulturalne. Na koniec trafiłem do agorowskiego Roxy. Tak się złożyło, że rozgłośnie w których pracowałem, albo już nie istnieją, albo pozmieniały nazwy. Nie wiem, czy to nie jest proces naturalny, ale chyba po tych dziesięciu latach niemal każdy człowiek się wypala i zaczyna zastanawiać się nad większą zmianą. Mając 35 lat doszedłem do wniosku, że nie mogę już dalej być związany z radiem, że muszą sobie zrobić co najmniej długą przerwę. Nie podobało mi się to, jak podchodzono do rozwoju i przyszłości radia, które coraz częściej spychane było do wypełniacza czasu spędzanego w samochodzie.
To nie była gwałtowna decyzja, to przez jakiś czas we mnie narastało. Zacząłem się zastanawiać, co mógłbym robić w życiu innego, co tak naprawdę umiem. Uświadomiłem sobie, czy raczej jakoś na nowo sobie uzmysłowiłem, że przecież od dwudziestu lat gram na gitarze, że cały czas uczę się o niej, uczę się na niej i muzyka również w tej formie niemal przez całe życie mi towarzyszy. Tak jak w każdym innym kreatywnym zawodzie – nie można przestać się uczyć malarstwa czy pisania, tak samo nie można przestać uczyć się grać. Zawsze jest coś nowego. To podróż, która trwa przez całe życie. Zdecydowałem jednak, że umiem już na tyle dużo, że mogę podjąć ryzyko i spróbować utrzymywać się tylko z gry na gitarze i przekazywania tej wiedzy, którą dotąd zdobyłem.
Zanim do tego doszło, ktoś jednak musiał pokazać Ci gitarę. Jak to wszystko się zaczęło?
Mieszkałem z rodzicami na 9. piętrze. Poziom niżej mieszkali przyjaciele moich rodziców i oni mieli fantastycznego kumpla, który czasami do nich przychodził. To był bardzo ciekawy człowiek, taki buntownik, wagabunda i to właśnie on miał gitarę. I grał na niej bardzo dobrze. To była taka zwykła pudłowa gitara akustyczna, a konkretnie to klasyczna z nylonowymi strunami. Przypuszczam, że to właśnie rewolucyjna natura popchnęła go któregoś dnia do opuszczenia Polski i wstąpienia do Legii Cudzoziemskiej. Na czas nieobecności zostawił mi swoją gitarę. Później jeszcze na krótko wrócił do kraju, żeby uporządkować swoje sprawy i zabrał instrument za sobą, ale ja dysponowałem już nową. Miałem wtedy 13 lat, to taki wiek, w którym człowiek jest chłonny jak gąbka i jeśli bardzo chce, potrafi się niezwykle szybko uczyć. Te kilka miesięcy z pożyczoną gitarą w moim wypadku wystarczyło, żeby złapać bakcyla.
Nie był to jednak twój pierwszy kontakt z graniem.
Gitara stała się moim ulubionym instrumentem, ale nie była pierwsza. Na początku był fortepian, przed którym posadzili mnie rodzice i na którym przez kilka lat z dużym zaangażowaniem grałem. To był dobry start. W moim przypadku sprawdziło się również to, że talenty i geny dziedziczy się w drugim pokoleniu. Mam najwyraźniej bardzo dużo cech po moim dziadku od strony mamy, który grał na skrzypcach, werblu, fortepianie, puzonie, trąbce. Gdy go odwiedzałem, zawsze pokazywał mi te instrumenty i na nich grał. Od małego nasiąkałem muzyką.
Gitara to była jednak coś mojego. Jak się jest chłopakiem, który ma 13 lat i zaczyna się bunt, to przydaje się mieć coś własnego. Kolega, który teraz jest ojcem chrzestnym mojej córki, pożyczał mi kasaty takich zespołów jak Megadeth, Iron Maiden czy Metallica. A co było słychać w ich muzyce? Oczywiście gitarę. W końcu moja świętej pamięci babcia, pamiętam to bardzo dokładnie, za 104 złote w salonie muzycznym na Nowym Świecie kupiła mi najprostszy model gitary elektrycznej polskiej firmy Defil. Jakoś za specjalnie grać się na tym nie dawało, ale czegoś nowego można się było nauczyć. W siódmej klasie podstawówki z kolegami mieliśmy już pierwszą kapelę. Od tego czasu nieprzerwanie gram i uznaję to za jeden z moich największych życiowych sukcesów. Robiłem sobie krótkie wakacyjne przerwy, ale to i tak ponad 20 lat regularnego grania.
Po podstawówce nie trafiłeś jednak do szkoły muzycznej?
Tak to wyszło. Najpierw uczęszczałem do III L.O. im. gen. Sowińskiego, a potem poszedłem na ekonomię turystyki do Łazarskiego. Muzyka cały czas była pasją i hobby, ale nie stała się metodą na życie.
Domyślam się zatem, że praca w radio była próbą połączenia tej pasji i codzienności. Zajmowania się muzyką i zarabiania pieniędzy?
Teraz jak na to patrzę z pewnej perspektywy to myślę, że tak właśnie było. Pierwszy raz trafiłem do radia jeszcze na studiach. Łączyłem pracę z nauką. Później ta praca, z tą swoją bliskością muzyki, także zaczęła się stawać pasją. Wieczorami, bo o takiej porze miałem pierwsze audycje, siedziałem przy mikrofonie, w niezwykle intymnej atmosferze radiowego studia. Byłem ja, muzyka i słuchacze. Zawsze bardzo ważny był dla mnie kontakt z siedzącymi po drugiej stronie. W roku 2001 czy 2002 ta interaktywność była jednak zupełnie inna niż teraz. Zapalała się lampka, dzwonił telefon i odzywała się osoba, która chwilę wcześniej słuchała wybranego przeze mnie kawałka. Dzisiaj są komunikatory SMS, wszystkie rozgłośnie mają swoje profile na Facebooku. Coraz mniej ludzi dzwoni do radia, żeby porozmawiać. Radio, może właśnie przez takie zmiany, w końcu mi się przejadło. Z pasji stało się tylko lukratywnym sposobem na zarabianie pieniędzy. Może to zabrzmi trochę naiwnie jak na faceta przed czterdziestką, ale życie zaczęło dawać mi znaki, że muszą coś z tym w końcu zrobić, coś zmienić. Decyzja zapadła. Zrozumiałem, że to, co umiem robić, to rozmawiać z ludźmi, gadać do nich z radia i właśnie grać na gitarze. Już we wcześniejszych latach zdarzało mi się pomagać, bo chyba jeszcze nie uczyć, innym zapaleńcom. Pomyślałem sobie: Czy ja umiem mniej niż wtedy? Nie. Czy rozumiem z muzyki więcej? Tak, stałem się starszy, dojrzalszy. Więcej muzyki przesłuchałem, więcej nagrałem, na większej liczbie albumów się pojawiłem. To chyba mogę nauczać? Uzupełniłem pewne braki, jakie miałem w wiedzy teoretycznej, i na początku roku 2013 – to już prawie dwa lata – założyłem własną szkołę nauki gry na gitarze.
I tak trafiłeś na Ogrodową.
Popatrz na to pomieszczenie, w którym siedzimy. Dwa zestawy perkusyjne, kilka gitar, basy, wzmacniacze, głośniki i dziesiątki innych niezbędnych rzeczy. Czasami ludzie, którzy tu przychodzą, zastanawiają się, jak można wytrzymać w takiej piwnicy, nie wiedząc, czy tam na górze ciągle jest dzień czy może już noc. Mnie to zupełnie nie przeszkadza. Mogę tutaj siedzieć godzinami: grając na próbach i ucząc gry innych. To jest mój żywioł.
Tylko to nie jest gwarancja sukcesu. Rozumiem, że skoro tu rozmawiamy, udało się znaleźć odpowiednią liczbę klientów?
Warszawa to duże miasto, a gitara to bardzo popularny instrument. Gitara elektryczna to instrument budzący przynajmniej bardziej zaangażowane spojrzenie w każdym facecie. Każdy z taką gitarą wygląda dobrze. Stajesz w domu przed lustrem, z gitarą na pasku i widzisz w sobie bohatera czy idola z dzieciństwa. Gitara nie pozostawia beznamiętnym, a więc i rynek gitarowy jest całkiem spory. Problemem jest to, że bardzo dużo osób stara się zaoszczędzić i nauczyć gry samodzielnie przez internet. Plusem jest oczywiście to, że taka nauka daje sporo wiary w siebie, minusem zaś to, że w sieci jest mnóstwo bzdur i jak się nie ma kogoś, kto potrafi je wyłapać, to można w toku takiej nauki nabrać złych przyzwyczajeń. Dlatego zachęcam tych, z którymi się tutaj uczę, bo to nie działa tylko w jedną stronę, do pokazywania tych rzeczy, które znaleźli w necie i wspólnego ich analizowania. To z resztą wygląda dokładnie jak nasza rozmowa. Tu, dokładnie w tym miejscu siedzę, uczeń tam, gdzie ty. Jest komputer, cały sprzęt do nagłośnienia – możemy puścić gitarzyście podkład – całą sekcję rytmiczną, a on może sobie zagrać. I nie musi się przejmować, że będzie za głośno! Tutaj może się wyżyć i dać upust swoim emocjom.
Jakie osoby najczęściej do Ciebie trafiają? Jesteś ich w stanie jakoś opisać? Wskazać wspólne cechy?
Najliczniejszą grupą są tacy, którzy już mogą sobie pozwolić na powrót czy większe zaangażowanie w coś, co nie jest ich hobby czy pracą. Nie ma co ukrywać. Gitarę trzeba kupić, trzeba mieć trochę wolnego czasu, a tego brakuje młodym, zaczynającym dopiero zawodowe kariery. Powiedziałbym, że są to osoby, które już ustabilizowały swoją sytuację i chciałyby robić jeszcze coś dla przyjemności. Każdemu gitarzyście przychodzi w końcu ochota na zagranie w jakimś zespole czy założenie własnego. Tutaj też staram się pomóc, ale największym wsparciem są wszelkie platformy social mediowe. O ile Internet nie jest może najlepszy do nauki, to do szukania ludzi do wspólnego grania nadaje się wyśmienicie.
Sam oczywiście nie przestajesz grać?
Staram się grać jak najwięcej, nie po to były te wszystkie zmiany. Kocham muzykę i to chcę robić. Nie mogę ci jednak powiedzieć, że przedkładam jakiś gatunek nad inny. Gitara jest na szczęście takim instrumentem, który daje się wypowiedzieć niemal w każdym rodzaju muzyki. Można na niej grać rocka, bluesa, funk, jazz, elektronikę, wszystko, czego dusza zapragnie. Tak jak kocham muzykę jako taką, tak samo staram się grać, tzn. staram się być gotowy wskoczyć w każdą sytuację.
Pierwsza taka sytuacja jest rockowo-piosenkowa, gdzie z Magdą Popławską, znaną już dobrze polską aktorką, ale jeszcze niezbyt znaną wokalistką, tworzymy zespół Weetch. Pierwsze nawiązania, jakie mi do głowy przychodzą, to oczywiście Skunk Anansie, Guano Apes, czyli ostrzejsze granie gitarowe z wyrazistą wokalistką. Niedawno mieliśmy debiut na targach „Co jest grane?” i zdaje się, że wszystko idzie w dobrym kierunku.
Drugi projekt to 3275 kg Orchestra – nazwa wzięła się stąd, że po zważeniu wszystkich muzyków razem z ich instrumentami robią się z tego właśnie ponad 3 tony. Ponad 30 osób na scenie. Gramy muzykę jazzową z elementami muzyki etnicznej czy filmowej. To jest bardzo fajny i różnorodny projekt, który jest dla mnie technicznym i twórczym wyzwaniem.
Uwielbiam też grać funky, takiego w starym stylu Jamesa Browna czy innych rewelacyjnych amerykańskich twórców. Jest taki zespół Break da funk orchestra, który staramy się tutaj w Warszawie rozwijać i promować. W zależności od pojemności klubu i tego, jak ustawiona jest impreza, gramy w składzie od 6 do 10 muzyków. Niezależnie od tego, ilu nas jest, nie zostawiamy parkietu obojętnym.
To wszystko są zupełnie inne projekty. Weetch to czysta rockowa energia, przy której ludzie mają skakać, a my mieć ochotę skoczyć w publiczność, 3275 kg Orchestra to muzyka, której słucha się raczej na siedząco. Grając funk chcemy przede wszystkim, żeby ludzie zaczęli tańczyć.
I to wszystko udaje się jakoś połączyć?
Staram się być zajęty muzyką. Do tego mam wspaniałą żonę i córkę, z którymi też uwielbiam spędzać czas. To czasami jest trudne, bo muzycy żyją raczej wieczorami. Próby organizuje się wieczorem, koncerty odbywają się wieczorem, a to tym muzyk zajmuje się przede wszystkim. Do tego w ciągu dnia dochodzi szkoła, co wymaga samodyscypliny. Teraz zakazałem sobie przyjmowania zleceń na sobotę, żeby ten dzień mieć dla rodziny.
Wygląda na to, że te wszystkie zmiany wyszły Ci na dobre.
Z punktu widzenia finansowego to trudno powiedzieć. Na pewno nie ma teraz takiej stałości przychodów jak w czasie pracy w radio. Nienawidzę grudnia, lipca i sierpnia, ale w inne miesiące potrafi być bardzo dobrze. Najważniejsze jest jednak to, że robię to, co kocham. Sam jestem sobie szefem. Szef nie zadzwoni, żeby na mnie nawrzeszczeć. Nie muszę się bać odbierania telefonu.
Polub TwarzeWarszawy.pl na Facebooku
Obserwuj TwarzeWarszawy.pl na Twitterze
Poleć TwarzeWarszawy.pl w Google+
Śledź TwarzeWarszawy.pl na Wykopie