Osiedle Przyjaźń: wolność z odrobiną rozpusty

07.01.2015

Tagi: Bemowo, Jelonki, student, studia, warszawa,

Osiedle Przyjaźń na warszawskim Bemowie. Tu najpierw mieszkali Rosjanie budujący Pałac Kultury i Nauki. Później pojawili się studenci stołecznych szkół wyższych. Do czasu wybudowania kilka lat temu nowoczesnych akademików było to najtańsze i oferujące najgorsze warunki zamieszkania miejsce dla studenta. Jednak wielu z tych, którzy tu mieszkali, wspomina osiedle bardzo przyjemnie. Co takiego dawało mieszkanie na Jelonkach, że niektórzy byli gotowi się tutaj przenieść z innych akademików. Rozmawiamy ze Zdziśkiem, który mieszkał tu w latach 1973-75 i porzucił wygodniejszy pokój na Madalińskiego.

Dostanie się na studia w Warszawie z punktu widzenia absolwenta białostockiego ogólniaka było na początku lat 70. zadaniem łatwym? Jak doszło do tego, że przeniosłeś się do Warszawy?

Nie od razu się udało. Za pierwszym razem zdawałem na studia na UMCS do Lublina i zabrakło mi, ciągle to dobrze pamiętam,  4 punktów, żeby się dostać. Najgorzej poszedł mi język niemiecki, po części pewnie była to moja wina, a po części wina dość niskiego poziomu nauczania tego języka w mojej szkole. Dostałem pismo, że jestem na liście rezerwowej i jeśli dziesięć osób, które zdało lepiej zrezygnuje, zostanę przyjęty. Niestety nikt nie zrezygnował.

I wtedy wojsko zapukało do drzwi?

Nie. Do nich trafiłem dopiero później. Udało mi się jakoś ten rok przetrwać, pracując w Miejskim Przedsiębiorstwie Remontowo-Budowlanym w Białymstoku. To była fizyczna praca w magazynie przy impregnacji drewna. Pracowałem i szykowałem się do egzaminów w następnym roku.

Tym razem już do Warszawy?

Tak. To był rok 1970. W Lublinie przy okazji egzaminów wstępnych byłem pierwszy raz w życiu. Dojazd nie był zbyt wygodny i to była jedna z przyczyn, dla których zmieniłem plany. Poza tym znajomi chwalili warszawską uczelnię. Tym razem się udało i zostałem studentem Wydziału Finansów i Statystyki na SGH, które wtedy nosiło nazwę Szkoły Głównej Planowania i Statystyki (SGPiS). Wówczas wszyscy mężczyźni z pierwszego roku dostawali zakwaterowanie w akademiku Hermes przy ul. Madalińskiego.

Wyboru więc nie było? Jak wyglądało życie na Madalińskiego i jak to się stało, że trafiłeś na Jelonki?

Najpierw udało mi się na drugi rok zostać jeszcze na Madalińskiego. To też nie było takie proste, ale byłem w czymś, co chyba nosiło nazwę Studenckiej Rady Akademika. Taki studencki samorząd w Hermesie. Zajmowaliśmy się głównie tablicami informacyjnymi i radiowęzłem oraz organizowaniem imprez w salach klubowych, które były wówczas w akademiku. Nie mam pojęcia, czy teraz też tak jest. Za moich czasów radiowęzeł działał bardzo dobrze. W każdym pokoju był zamontowane głośnik, dzięki któremu każdy mógł nas posłuchać. Działaliśmy głównie w godzinach wieczornych i staraliśmy się puszczać jak najwięcej muzyki. Całkiem dobrej: Black Sabbath, Deep Purple, Emerson, Lake and Palmer, Fleetwood Mac. Popularny był James Brown. Ciągle też pojawiali się The Rolling Stones czy The Beatles, ale już nie cieszyli się takim uwielbieniem jak wcześniej.

Na Madalińskiego mieszkało się całkiem wygodnie, ale nie aż tak jak w domu. W Białymstoku miałem swój osobny pokój, a tutaj na początku trafiłem do czteroosobowego. Lepsze pokoje były przeznaczone dla tych, którzy pełnili jakieś funkcje i dla studentów zagranicznych. Pamiętam, że szef Hadasu nijako z urzędu mógł mieszkać w jedynce. Łazienki oczywiście były wspólne na piętrze. Nie wiem, jak kuchnie, bo ja nigdy z żadnej nie miałem potrzeby korzystać i żywiłem się na stołówce. Nie wiem, czy teraz jeszcze tak jest, ale były też pokoje cichej nauki, w których stały tylko stoły i krzesełka.

Po drugim roku nie startowałem już do samorządu, a przez poprzednie dwa lat kilkanaście razy byłem na Jelonkach i tam bardziej mi się podobało. Najpoważniejszym problemem na Madalińskiego był dostęp do pokoi i kontrola. Na portierni goście musieli zostawić dokument i po 22:00 musieli opuścić budynek. Trudno było kogoś przenocować. Zdarzało się oczywiście waletowanie, a portier nie był dla studentów znowuż aż tak wielką przeszkodą – była to jednak poważna niedogodność. Na Jelonkach nie było tego. Krążyły legendy o tym, jaka tam rozpusta panuje (śmiech). Wiele osób właśnie z uwagi na dużo większą swobodę się tam przenosiło – pewnie dlatego mieszkało tam też wielu ludzi, którym później udało się zaistnieć w sferze sztuki czy kultury. Wiedziałem, że warunki będą gorsze, ale to nie było najważniejsze.

Jak wyglądało pierwsze spotkanie z Jelonkami? Czy bardzo różniły się od tych dzisiejszych?

Pierwszego raczej nie pamiętam. Pewnie to była jakaś impreza. Osiedle Przyjaźń było wtedy większe niż teraz. Linia zabudowy dla dużych domów studenckich była wzdłuż ul. Powstańców Śląskich taka jak dla mniejszych, zwanych profesorskimi. Tam, gdzie teraz jest bemowski ratusz, nowe akademiki i poszerzona chyba już ze 30 lat temu ulica także stały budynki. Pewnym plusem było to, że osiedle budowano dla Rosjan i oni mieli tam być samowystarczalni. Była więc duża stołówka, kino, klub, łaźnia, kotłownia – z tego wszystkiego korzystali studenci.

Same domki były w niższym standardzie niż pokoje na Madalińskiego. Pokoje były czteroosobowe. W każdym budynku było ich 16 czy 18 oprócz tego jedna dwójka i dwie jedynki, które miały okna wychodzące na charakterystyczne terasy przy wejściu. Przez pierwszy rok mieszkałem w czwórce, później w dwójce i na ostatnim roku w jedynce. To było w latach 1973-1975. Wszystkie spędziłem w domu z nr 56, który wtedy nosił nazwę „Sanatorium” [patrz zdjęcie główne – red.].  Przeniesienie się do dwójki i później do jedynki było możliwe dzięki działalności w klubowej sekcji fotograficznej [chodzi o „Karuzelę”, w ramach której nie tylko działał klub w budynku, ale również liczne sekcje tematyczne – red.].

Łazienki i kuchnie były osobno i gorszej jakości niż te z poprzedniego akademika. Umywalki były metalową rynną z kranami – jak w wojsku. Do tego toalety. Prysznice były w łaźniach w osobnym budynku. Często nie było w nich ciepłej wody i brakowało siatek do pryszniców, więc trzeba było nosić je ze sobą. Później zorganizowaliśmy sobie własny prysznic w pokoju gospodarczym, ale to dzięki dobrym kontaktom z panią, która naszym budynkiem się opiekowała.

Mimo niedogodności to było lepsze miejsce niż akademik w mieście?

Ogólnie było zdecydowanie lepiej – liczyła się większa swoboda i duży spokój. Jak ktoś już na Jelonkach zamieszkał, to za nic nie chciał się przenosić nigdzie dalej. Dookoła zieleń, na wiosnę, jak tylko zrobiło się ciepło, było bardzo przyjemnie. Boisko było w tym miejscu co teraz, często graliśmy na nim w piłkę. Popularna była też siatkówka, ale tutaj miejsca do rozgrywek szukało się raczej między domkami. Wystarczyło wyjść przed budynek z kocem czy jakimś leżakiem i było można sobie spokojnie wypoczywać czy się uczyć. Wieczorami rzucaliśmy też przeźrocza na ściany budynków i oglądaliśmy fotografie kolegów.

Łaźnia rekompensowała brak pryszniców. W określonych godzinach wybranych dni mogli korzystać z niej osobno mężczyźni lub kobiety. Obsługiwała to osobna kotłownia osiedlowa i ona podawała wodę gorącą np. przez trzy godziny wieczorem. To była duża sala z prysznicami pod ścianami bez żadnej osłony jak w wojsku czy kopalni.

Z łaźnią pewnie nie tylko mi kojarzy się jedna historia. Któregoś roku na krótką wymianę czy jakieś zgromadzenie przyjechała ekipa studentek z Niemiec, tzn. z NRD. One, nie zważając na nic, brały prysznic każdego dnia, nawet gdy przypadał dzień męski. To wzbudziło dużą sensację, ale nikt nie protestował. Nawet studenci z Jelonek byli zaskoczeni ich dość swobodnym podejściem do nagości.

Bardzo rzadko korzystaliśmy z kuchni, bo była duża stołówka studencka obok łaźni. W domkach zdaje się, że były pomieszczenia do gotowania, ale ja tam nie zaglądałem (śmiech). Można było wykupić, za nieduże pieniądze, do trzech posiłków dziennie. Dostawało się zestaw kuponów, które później przy zamawianiu jedzenia były odbierane. Bardzo wygodne rozwiązanie.

bemowo jelonki

Wiosna roku 1974 na Osiedlu Przyjaźń. Fot. Archiwum prywatne

Kto mieszkał wtedy na Jelonkach i co ciekawego było w najbliższej okolicy?

Trzeba pamiętać, że w naszych czasach to było w zasadzie za miastem. Jeździł tutaj jeden autobus – linia nr 163 – który woził niemal tylko studentów. Jechał z małej pętli za szkołą, która jest teraz na Górcach, przez Konarskiego i Powstańców Śląskich. Na SGPiS jechało się jakieś 40 minut. W tej okolicy nie było wtedy jeszcze bloków tylko małe domy, sady, pola i trochę nieużytków. Tutaj kończyła się Warszawa. Największym skupiskiem zabudowy były okolice placu Kasztelańskiego. Dalej były zakłady PRK7, gdzie remontowano wagony. Działała też Straż Pożarna przy Powstańców Śląskich.

Patrząc spod obecnego ratusza Bemowo, po przekątnej przez skrzyżowanie stały najmniejsze domy. W jednym z nich ciągle działała kuźnia! Zupełnie nie przypominam sobie ulicy Lazurowej, w ten rejon nikt się nawet nie zapuszczał, a teraz na całej długości jest zabudowana.

Na osiedlu mieszkali studenci Akademii Medycznej, SGGW, ASP, SGPiS, ale było też dużo domków tzw. asystenckich, przerobionych z domów studenckich dla pracowników naukowych uczelni. Nieco dalej stały i dalej stoją samodzielne domki profesorskie. Tak na dobrą sprawą my wiele wspólnego z ich mieszkańcami nie mieliśmy. To była oddzielna administracja i organizacja.

Domy studenckie były podzielone na męskie i żeńskie, ale to dotyczyło raczej innych uczelni, bo z SGPiS na Jelonkach mieszkali tylko mężczyźni. To się dopiero później zmieniło. SGGW miało swoje budynki mniej więcej tam, gdzie stoi ratusz, Akademia Medyczna był bliżej wylotu ul. Czumy, obok biblioteki i czytelni mieszkali już pracownicy naukowi, m.in. z Politechniki Warszawskiej.  Nie pamiętam tego już bardzo dokładnie.

Na terenie Osiedla Przyjaźń był też sklep ogólnospożywczy, mięsny i jakiś ze sprzętem AGD czy chemią. Nie były lepiej czy gorzej zaopatrzone niż te w mieście. To były jeszcze pierwsze lata Gierka więc nie było z tym źle, a na pewno dużo lepiej niż w latach 80. Była też poczta i przychodnia. Biblioteka i czytelnia zajmowały osobne budynki – tu gdzie teraz mieszczą się obie instytucje była tylko czytelnia naukowa.

jelonki bemowo

Dom nr 56, kiedyś zwany „Sanatorium”, styczeń 2015. Fot. Twarze Warszawy

Cały czas w czytelni to pewnie nie siedzieliście? Co było można wtedy na Jelonkach robić w czasie wolnym?

Pewnie to samo, co teraz robią studenci. Pewnie zdecydowanie mniejsza część studentów niż teraz miała jakąś pracę. Działaliśmy w różnych sekcjach w ramach klubu, spotykaliśmy się w Karuzeli, chodziliśmy do niej na koncerty i inne imprezy, na osiedlu było też Kino Tęcza [w rzeczywistości nazywało się „Dar” – red.], które grało takie same filmy jak inne kina w Warszawie. Nie trzeba było jechać do Centrum. W Karuzeli odbywały się pokazy mniej popularnych filmów. W pokojach nie było telewizorów, więc jak coś było do obejrzenia ciekawego, to oglądaliśmy to wspólnie w klubie. Tak było np. w czasie mistrzostw świata w piłkę nożną.

Jak już mówiłem, najładniej było na wiosnę i w lecie. Wtedy większość aktywności przenosiła się przed domki. Jak było ciepło, to siedzieliśmy bardzo długo. W zimę już było trochę gorzej. Domy nie były jakoś przesadnie dobrze izolowane, więc musieliśmy sobie radzić. Uszczelnianie okien watą nie było czymś dziwnym.

Nie było telewizorów i komputerów. Trochę się czytało, ale też bardzo dużo grało w karty. Nigdy później nie było tak łatwo znaleźć czwartego do brydża.

Siedzieliście więc tak sobie przy kartach, herbatce i Tołstoju?

I tak nikt by nie uwierzył, gdybym odpowiedział twierdząco. Papierosów i alkoholu też przy tym nie brakowało. Z tym drugim nie było tak łatwo. Nie pamiętam, co dokładnie było można kupić w spożywczym i Karuzeli, ale na pewno nie było tam mocnego alkoholu. W samej Karuzeli piwo było sprzedawane tylko w czasie większych imprez i trzeba było mieć na to zezwolenie z Policji. Chodziliśmy po nie do komisariatu przy placu Kasztelańskim [przy ulicy Legendy – red.].

W tę samą okolicę trzeba było też chodzić po wódkę. Mieszkała tam taka starsza pani, u której o każdej porze dnia i nocy było można coś kupić. Trzeba było przejść przez boisko i dalej przez trawy. Łatwo było trafić, bo ścieżka zawsze była bardzo dobrze widoczna i wydeptana. Jak sobie teraz przypominam, to chyba sporo osób wtedy dopiero na studiach sięgało po alkohol, ale tutaj mogę się mylić, może tak mi się jakoś zakodowało, że sporo znajomych przyznawało, że po raz pierwszy upijało się właśnie na studenckich Jelonkach.

Mieszkaliście tam również w lecie?

Bardzo mało osób. Na wakacje trzeba się było wymeldować i zabrać wszystkie rzeczy. Miejsca były przydzielane na każdy rok od nowa i wszyscy musieli się wynieść. Wyjątek stanowili tylko obcokrajowcy i osoby, które nie miały innych miejsc zamieszkania – np. tacy, którzy wcześniej żyli w domach dziecka. W większości wypadków dostawało się ten sam dom na kolejny rok, więc staraliśmy się zostawić część rzeczy na osiedlu lub przechować u znajomych z Warszawy.

Tak naprawdę to nie mieliśmy zbyt wiele. Nawet pościel była przecież uczelniana. Książki się wypożyczało, więc zostawały tylko ubrania i trochę rzeczy osobistych. Ta wyprowadzka to nie był wielki problem.

W końcu trzeba było się wyprowadzić na zawsze?

Studia jednak się kończą. Trafiliśmy z żoną do tego samego miejsca pracy i zostaliśmy w Warszawie. Ciągle mieszkamy na Bemowie. Szkoda, że nie w jednym z profesorskich domów na Osiedlu Przyjaźń.


Na początku lutego 2015 roku, a więc ok. miesiąc po rozmowie ze Zdziśkiem udało się nam porozmawiać z Oliwią, która teraz mieszka na Osiedlu Przyjaźń. O tym czy coś się zmieniło możecie przeczytać tutaj.