Człowiek o milionie twarzy: ulicznej i akademickiej, chamskiej i poetyckiej, podziemnej i komercyjnej. Pochodzi z na wskroś artystycznej rodziny, z dziadkiem, cenionym ilustratorem i rzeźbiarzem, ojcem niepokornym twórcą teatralnym. Wychowywany na plastyka, został tekściarzem. Człowiek czynu. Niepokorny, charyzmatyczny, bardzo, bardzo aktywny.
Jesteś bardzo aktywny i Twoja pasja idzie w parze z zawodem. Od dziecka piszesz teksty i rapujesz. Prowadziłeś liczne audycje w radiu, m.in. „Odwrócony Leming” i „Rap Sesja”, publikujesz jako filmoznawca i dziennikarz. Jesteś instruktorem warsztatów dla młodzieży, które odbywają w całej Polsce. Skąd bierzesz na to wszystko energię?
Mateusz Wilkoń: Od wczesnych lat szkolnych czułem, że jestem „jakiś inny”, że coś jest ze mną „nie tak”. Zanim 20 lat później skończyłem filologię polską i m.in. napisałem wielostronicowy tekst analityczno-naukowy do „Kwartalnika Filmowego”, nauczycielka w 3 klasie podstawówki chciała wysłać mnie do klasy wyrównawczej. Przed maturą byłem straszony, że skończę „kopiąc rowy”, a nieco później ciotki w rodzinie radziły mi, by pójść szukać pracy „na magazynie”. Generalnie raczej robię sobie kiepski PR, nie umiem przekonać ludzi, że kiedyś coś mi się uda. Jednak z czasem zrozumiałem, że kłopoty w szkole, że to iż wiele rzeczy robię na ostatnią chwilę, że jestem impulsywny, że z wieloma sprawami freestyluję, że to nic innego, jak – niezwykle modne ostatnimi czasy – myślenie projektowe. Dobry jestem w akcjach, w spektakularnych misjach, w kilkudziesięciogodzinnych eventowych mitingach. A to całkiem dobrze wygląda na papierze. Natomiast kiepsko wypadam jeśli chodzi o systematyczność. Szybko się nudzę. I mimo że wciąż uczę się być konsekwentny, to wiem, że gdyby moje złote chrystusowe lata przypadły 20/30 lat wcześniej pewnie miałbym przejebane. A teraz po prostu fascynuje mnie wszystko, polubiłem siebie. Mam wielu hejterów, ale robię swoje, swoim rytmem, swoim, czasem zawrotnym, czasem żółwim tempem. I dobrze mi z tym. Mam to w sobie!
O czym są Twoje teksty?
Nie jestem tekściarzem, który pisze w jednym stylu, na jeden temat. Czuję się dosyć wszechstronny pod tym względem. Tak więc moje teksty można pogrupować w kilka podgatunków. Po pierwsze – ogólnie pojęte teksty poetyckie, gdzie uciekam w dużą kreację, wielowarstwowość, barwne obrazowanie… Wtedy sporo piszę o Warszawie, która często stanowi przestrzeń moich obserwacji i wyobrażeń. Po drugie – ostre rapowe teksty z wieloma kąśliwymi punchline’ami, zabawą formą rymu, agresywnym flow, zabawnymi wersami typu „robimy hit, choć nie w tej skali (Scully) co Mulder”, który jest skierowany do wielbicieli serialu „Z Archiwum X” itd. Jestem freestylowcem, trochę bawię się też formą romansujacą ze stand-upem, choć (jeszcze?) w standupera się nie przeistoczyłem. Kiedyś pisałem też chore, ostre i totalnie toksyczne teksty z obsesyjnymi odwołaniami do Boga, szatana, życia i śmierci, tęsknoty, samotności, gubienia się gdzieś w miejskim industrialu… Natomiast teraz piszę raczej lekkie teksty. Ostatnio np. napisałem numer o szafiarkach.
Kurczę, skoro już jesteśmy przy tych tekstach, to – z lekkimi oporami – muszę wyznać, że nie jestem sam. Tzn. jestem jeden, ale w trzech osobach. Rapuję, jako Skajsdelimit, kiedyś freestylowałem jako Diablo Diablik, a za kilka miesięcy światło dzienne ujrzy mój materiał nagrany pod pseudonimem Fabio. Mam co najmniej rozdwojenie jaźni, bo każdy z nas – Skajs i Fabio – pisze o trochę różnych sprawach. Skajsdelimit to przykładny, poetycki raper, wzorujący się na literaturze, klasycznych raperach jak Talib Kweli czy Common, artystycznych filmach…, natomiast Fabio jest mega kontrowersyjny, jest takim włoskim macho, pochodzącym z Rimini i romansującym z wieloma kobietami. Skajs zaspokaja moją potrzebę kultury, Fabio wyje nocą do natury. To takie moje 2 strony. Żadnej z tych twarzy nigdy nie potrafiłem porzucić.
W Twoich kawałkach przewijał się wątek Powiśla i Domaniewa. Opowiesz więcej o okresie dorastania w tych miejscach?
Powiśle było – i nadal jest – dla mnie bardzo istotnym miejscem. Mieszkałem w kilku zakątkach Warszawy i jej okolic, ale to chyba właśnie z Powiślem emocjonalnie najbardziej się związałem. Wpływ na to miał na pewno mój ówczesny wiek, ponieważ mieszkałem tam w młodości i to tam wszystkiego po raz pierwszy zasmakowałem. Co ciekawe punktem odniesienia, który powraca kiedy zamykam oczy, jest park pod Harendą, a ściśle rzecz biorąc ławeczka pod tzw. kasztankiem. Tam przeżyłem kilka tych najintensywniejszych lat i poznałem rzeczy, o których niekoniecznie chciałbym tu wspominać.
Natomiast Domaniew pod Pruszkowem nie jest dla mnie miejscem bardzo istotnym. Mieszkałem tam przez kilka lat niejako z konieczności i choć – jak to u mnie bywa ze wszystkim – związałem się z nim emocjonalnie, to nie na tyle, by to było dla mnie czymś wyjątkowym. Mało przyjemne miejsce rozjeżdżane przez TIRy.
Nagrywałeś piosenki jako czynny raper Skajsdelimit. W latach 2007-2009 wraz z Nieukiem (Streetworkerz) prowadziłeś w warszawskim Radiu Aktywnym hip-hopową audycję Odwrócony Leming, w ramach której organizowałeś m.in. bitwy freestylowe przez radio. Na czym one polegały?
Tak, to było studenckie radio, w którym pozwoliliśmy sobie na mały eksperyment i postanowiliśmy zorganizować freestyle’owy pojedynek na antenie live. Coś, co trudne byłoby wtedy do zorganizowania gdziekolwiek indziej, nam udało się jako (bodajże) pierwszym. Na pierwszą Bitwę o Odwróconego Leminga zaprosiliśmy wiele znanych dzisiaj postaci z rapowego i freestylowego świata: Wujka Samo Zło, Dioxa, Białasa, Solara, rapującego jeszcze wtedy Mateusza Natali (redaktora naczelnego portalu Popkiller.pl), Gospela… Pamiętam, że zainteresowanie było tak duże, że zawiesiły się serwery transmitujące bitwę i przez kilka minut mieliśmy ciszę w eterze. Wszystko trzeszczało, ale było bardzo przyjemnie.
Wiesz, ja bardzo lubię eksperymentować, przełamywać schematy. Nie tylko ta bitwa jest tego przykładem, ale też chociażby moja działalność związana z warsztatami raperskimi, czy np. projekt Podkowa Freestyleśna (23 wydarzenia hip-hopowe – wykłady, warsztaty, imprezy), który zorganizowałem dla CKiIO w Podkowie Leśnej w 2012 roku. To były pierwsze tego typu akcje w Polsce.
Dziś jako animator kultury pracujesz z młodzieżą, prowadzisz warsztaty i festiwale rapowe. Co byś doradził tym, którzy jeszcze nie ukazali swojego talentu?
Nie mam pojęcia! Dotąd nie osiągnąłem tzw. sukcesu mainstrimowego. Bazując na liczbach to moje najlepiej oglądane video dobijają do 50.000 wyświetleń, podczas gdy na scenie pełno takich, co i po kilka milionów tego mają. Nie czuję się więc kompetentny, żeby doradzać tym, którzy po taki sukces idą. A wnioskując z tekstów młodych raperów to 90% z nich właśnie tego chce.
Natomiast – mam szczerą nadzieję – jest garstka takich, którzy patrzą na rap, na tę naszą twórczość, jak na twórczość prawdziwie artystyczną, nie tylko marketingową. Halo, czy są tu jeszcze jacyś artyści?!
Kiedy nastąpił moment przejścia z pogrywania w domach kultury w bardziej profesjonalną działalność?
Taki moment nie nastąpił nigdy. Prawie nie grywam koncertów. Angażuję się w rozmaite projekty, warsztaty, akcje społeczne, ale raczej nie idę drogą typowego artysty muzycznego. Sporo publikuję w Internecie. Teraz np. tworzę tematyczny utwór dla pewnej videoblogerki. Koncerty grywam okazjonalnie i wciąż za pół darmo. Choć oczywiście mam nadzieję, że to się zmieni, bo scena to mój żywioł, a życie z grania jest moim marzeniem.
W 2014 r. zostałeś finalistą konkursu talentów muzycznych Szlagier dla Warszawy organizowanego przez Muzeum Powstania Warszawskiego. Opowiesz więcej o tym sukcesie?
To była bardziej trauma, niż sukces, a to dlatego, że naprawdę otarłem się o zwycięstwo w tym konkursie. Poza tym już chyba nie dla mnie proszenie się o głosy na Facebooku i spamowianie tym coraz bardziej podirytowanych bliższych i dalszych znajomych. Sam nie lubię spamu i czuje się zażenowany sobą rozsyłając coś takiego. Postanowiłem sobie, że nigdy więcej konkursów internetowych. Fajnie, że głosami jury dostałem się do finału, ale to był ostatni taki konkurs w moim wykonaniu.
Generalnie mam duży szacunek do Dużego Pe, rapera, który był pomysłodawcą stworzenia nowego warszawskiego szlagieru. Fajnie, że taka próba została podjęta. Muzyczna scena warszawska jest piękna i różnorodna. Przy okazji konkursu poznałem i osłuchałem się z naprawdę ciekawymi zespołami, jak Same Suki, The Beartenders czy Bomba Kaloryczna. Znałem już wykonawców takich jak Syrop czy Earl Jacob. Szkoda, że konkurs nie został bardziej nagłośniony medialnie, a zasady wyboru zwycięzcy nie były do końca przejrzyste. Trawestując słynnych polskich komentatorów piłkarskich: zamysł bardzo dobry, wykonanie znacznie gorsze.
Przez dłuższy czas pracowałeś w domu kultury w dziale promocji. Jednak zrezygnowałeś z etatu na rzecz założenia własnej działalności: firmy eventowo-warsztatowej „Młody Wilkoń”. Otrzymałeś dotację. Opowiesz więcej o swoich planach?
Pracowałem nie tylko w dziale promocji, ale zdobyłem dużo animacyjnego doświadczenia, pracując z młodzieżą, z grupami wykluczonymi, uchodźcami… To był cenny czas. Mimo to w moim charakterze nie leży i chyba nigdy nie leżało kładzenie uszu po sobie. Jestem zadziorny, kiepsko znoszę krytykę. Taki jestem. Ale jestem też bardzo pracowity, bywam kimś w rodzaju „wizjonera” lub Don Kichota: mam mnóstwo pomysłów i często rzucam się z nimi na słońce, wiatraki i inne z zasady niezdobywalne obszary . Bywa, że leżę cały dzień do góry brzuchem , a bywa, że tyram jak wół przez 20 godzin z rzędu. Świadomy tych cech, zaryzykowałem. Jedno mam życie i to teraz jest odpowiednia pora, by realizować marzenia! Jak wspomniałem, mam już 33 lata… Założyłem więc firmę eventową, rozwijam swoje własne zaplecze, pracuję dla siebie. Robię to, co lubię. Zarabiam tyle, ile na etacie, a wstaję sobie o 10 czy 11, mam czas, żeby posiedzieć z dzieckiem. Pracuję z domu i projektowo, wyjazdowo. Misyjnie. Mam mnóstwo pomysłów i stopniowo wdrażam je w życie. Czuję też coraz większy luz, a nigdy wcześniej go nie odczuwałem. Zawsze coś „musiałem”, czułem presję ze strony rodziny, nauczycieli, środowiska hiphopowego, itd… Dziś przepoczwarzam się w osobę wewnątrzsterowną. Zaczynam być szczęśliwy.

Fot. Archiwum prywatne
Dziś jesteś szczęśliwym mężem i ojcem 2,5-letniej Gai. Jak udaje Ci się łączyć życie rodzinne z wyjazdami i zleceniami?
„Pielucha, panczlajn, pielucha, panczlajn / córka wrzeszczy mi do ucha, jakbym słuchał zespołu Rammstein” hehe… A zupełnie poważnie mówiąc: całkiem nieźle się udaje. Pracując wyjazdowo, paradoksalnie, mam, jak wspomniałem, sporo więcej czasu dla rodziny, niż wtedy, gdy wracałem zmulony i wściekły po ośmiu godzinach w biurze. Jednak rodzina, a przede wszystkim żona, czasem musi się wykazać sporą cierpliwością, ponieważ bywa, że dzień i noc żyję nowymi projektami, warsztatami, tekstem czy nagraniem nowego utworu. W tym miejscu dziękuję im za to!
Skoro mówimy o rodzinie: jesteś synem malarki i wnukiem cenionego ilustratora, Józefa Wilkonia. Po nich odziedziczyłeś artystyczne talenty?
To pytanie chyba bardziej do Berta Hellingera, niż do mnie. To twórca psychoterapeutycznej metody ustawień rodzinnych, w których uczestniczyłem wielokrotnie i które bardzo mi w życiu pomogły, sporo spraw poukładały. Niewątpliwie w genach od przodków dostałem pewną kreatywność. Nagrałem zresztą dla swych przodków numer, który jest swoistym hołdem i zarazem szalenie mi bliskim utworem – „Nie poznałem ich”. Moja rodzina to wielki tygiel osób bardzo aktywnych. Wspomniałaś o dziadku Józefie Wilkoniu, który jest wielkim i niekwestionowanym talentem ilustratorskim, rzeźbiarskim, malarskim… Ten człowiek bardzo mi imponuje, gdyż mimo swoich 85 lat na karku, uczy się np. obsługi tableta, na którym zaprojektował niedawno swoją nową książkę. Dopiero kilka lat temu nauczył się pływać! Jego osiągnięcia nie biorą się znikąd – są efektem nie tylko wielkiego talentu, ale i niesamowicie otwartego podejścia do świata. Mama również jest malarką, absolwentką ASP, bardzo wrażliwą, jej obrazy są niezwykle emocjonalne, powiedziałbym: czułe. Tata jest niepokornym twórcą undergroundowego teatru, a przy jego tworzeniu pracował z młodzieżą. Teraz, niczym Balzac, siedzi i pisze dwutysięczną stronę swojej powieści – dzieła życia, pt „Podwórko”. Twierdzi, że skończy ją w momencie kiedy umrze, a ja postawię kropkę.
Powróćmy do Twoich tekstów, które z sentymentem przyglądają się współczesnej Warszawie, jej historii, topografii i przekrojowi społeczeństwa. Jak chciałeś wyrazić jej charakter, jak ją opisywałeś w swoich tekstach?
Nagrałem kilka utworów poświęconych Warszawie właściwie w całości. Najbardziej warszawskim numerem jest „Od lewej do Pragi”, w którym skupiam się na moim mieście sensu stricte: opisuję dzielnice, ulice, klimat, wspomnienia związane z życiem tutaj. Ciekawym akcentem jest wsamplowanie fragmentu utworu Kapeli Czerniakowskiej w stosunkowo nowoczesny bit. Ten utwór w zamyśle miał być głównie tekstowym, ale również formalnym collagem, sklejonym na wzór Warszawy właśnie. To miasto jawi mi się bowiem, jako poszarpane, poklejone, ale odrastające i piękniejące z każdą współczesną chwilą.
Stworzyłem też wiele kawałków, w których Warszawa jest przestrzenią, tłem albo pretekstem dla tworzonej fabuły lub metaforycznego przekazu. Dobrym przykładem jest tu stary, ale ważny dla mnie numer „Idea Warszawa milczy”z 2003 roku. W czasach gdy pisałem do niego tekst, jedną z sieci komórkowych była niejaka Idea. Wtedy na ekranie mojej prastarej Nokii 3210 często ukazywała mi się taka kombinacja słów: Idea (nazwa sieci) + Warszawa (wyświetlała się lokalizacja) + milczy (kiedy wyciszyłem dzwonek). Użyłem tej kombinacji jako pomysłu na temat piosenki, traktującej o milczeniu, znieczuleniu, obojętności mieszkańców Warszawy wobec siebie nawzajem. 12 lat później ten problem nie zniknął, ale to jest problem każdego dużego miasta.
Kończąc wątek powiem, że Warszawa jest też przestrzenią całego mojego albumu „Legendy płynące z tych okolic”, który nagrałem wspólnie z raperem Zaginionym i producentem Kłapuhem.
Na jakim etapie dziś widzisz Warszawę?
Na pięknym etapie. Rozwija się burzliwie, rozrasta w różnych kierunkach przestrzennych i estetycznych. Jej „wady” – chociażby elementy PRL’u, trochę kiczu, zaniedbania, szklanych koszmarków z lat 90., blokowisk z lat 70., itp. – w moim przekonaniu są jej wielkimi zaletami. Jest różnorodna i plastyczna, widać, że żyje, że nigdy nie umarła. Bardzo podoba mi się film Marii Zmarz-Koczanowicz „Moja Warszawa”, który otworzył mi oczy na niesamowitą wielowarstwowość tego miasta. Warszawa jest moim zdaniem znacznie ciekawsza od – dajmy na to – Wiednia, który jest tak zabytkowy, że aż nudny. Wszystko wycyzelowane, zaplanowane, nudy do porzygania… Nie znoszę totalnie zaplanowanych schematów, realizacji zamysłu „mądrych” głów. Miasto musi żyć, być nieprzewidywalne, trochę dzikie. Warszawa taka jest, choć hipsterzy nieustannie próbują ją wykastrować, uzachodnić. Nie tędy droga.
Jakie są Twoim zdaniem zalety i wady dzisiejszej Warszawy?
Do niedawna dużą jej wadą był brak intensywnego życia nocnego, zaplecza klubowo-kulturalnego. Trochę żałuję, że w wieku 20 lat niespecjalnie miałem gdzie wyjść, że nie mogłem iść nad Wisłę, bo śmierdziało uryną i można było dostać kosę pod żebra. Zamiast klubów ratowaliśmy się domówkami, ławeczkami w parkach… Dzisiaj jest zupełnie inaczej, a latem jest naprawdę miło. Zbyt długo czekaliśmy na ponowne „przytulenie się” miasta do rzeki, rozbudowę bulwarów, powstanie klubików plażowych. Otwarcie się na Wisłę skleja też lewą i prawą stronę miasta, oddzielone dotąd nie tylko rzeką, ale i mocną linią psychologiczną.
Grałeś w wielu warszawskich klubach m.in. Proximie, Kamieniołomach, Piwnicy pod Harendą, oraz tych nowszych: 1500 m2 do wynajęcia czy NiePowiem. Co możesz powiedzieć o tych doświadczeniach, o warszawskiej publiczności?
A to ciekawe pytanie. Myślę, że publiczność w klubach może być takim papierkiem lakmusowym każdego miasta. No więc pierwsze, co rzuca się w oczy: jest nieskonsolidowana. O ile grając gdzieś na Śląsku czy w Poznaniu doświadczałem silnego miejscowego patriotyzmu lokalnego, o tyle w klubach warszawskich czuć, że to społeczeństwo jest posklejane z osób tutejszych, przyjezdnych, przejezdnych… Wyraźnie widać to podczas bitew freestylowych i sposobie wsparcia zawodników przez publiczność. Natomiast wyjątkiem jest stadion Legii, ale on skupia esencję ludzi najbardziej związanych emocjonalnie z tym miastem.
Opowiedz o stołecznych miejscach, do których masz sentyment? (kluby, parki, inne miejsca). Gdzie najczęściej spędzasz czas?
Lubię całe miasto, a miejsca, które są dla mnie szczególnie ważne, to – jak u Białoszewskiego – trochę wynik przypadku: tutaj mieszkałem, tam chodziłem do szkoły, a tu pracowałem… Jeśli już musimy być hiperkonkretni to wymienię: wspomniane już Powiśle, zwłaszcza okolice od Tamki w stronę Mariensztatu (parki, BUW, bulwary wiślane, siedziba Radia Kampus, gdzie dziś prowadzę Rap Sesję, a kiedyś przychodziłem z kolegami grać w piłę na betonowym boisku przy Bednarskiej), ścisłe centrum (lubię jak się dużo dzieje), Lasek Bielański przy ulicy Dewajtis, gdzie studiowałem, Nowolipie i Rakowiec – miejsca, gdzie wynajmowałem mieszkania, okolice Placu Wilsona, ulicy Wolskiej, Pola Mokotowskie – miejsca, gdzie dłużej miałem dziewczyny, Czerniakowska w okolicach Torwaru – tam chodziłem do liceum, miejsce przy boisku do kosza pod Pałacem Kultury, gdzie spotykaliśmy się i freestylowaliśmy przez kilka lat tworząc niezapomnianą ekipę Freestyle Palace, itd. A w ogóle to bardzo lubię podróżować ZTM i może się okazać, że moje ulubione miejsce jest ruchome. Mam sentyment do dawnej nocnej linii 609.
Polub TwarzeWarszawy.pl na Facebooku
Obserwuj TwarzeWarszawy.pl na Twitterze
Poleć TwarzeWarszawy.pl w Google+
Śledź TwarzeWarszawy.pl na Wykopie