Tenor w garażu

04.02.2015

Tagi: aktor, Opera Narodowa, samochody, teatr,

Bartosz Tomczuk to tenor – chórzysta Teatru Wielkiego – Opery Narodowej. Wokalne umiejętności kształcił na AM w Gdańsku,  z warszawskim teatrem operowym związany jest od 2002 r. Swoją przygodę ze sceną zaczął od tańca ludowego, przez dłuższy czas związany był z niemiecką sceną operową, w międzyczasie kolekcjonował i naprawiał samochody. W rozmowie opowiedział o zakulisowym życiu artystów, ulubionych operach i pasjach, jakimi są: muzyka, motoryzacja, rajdy, ekspresy do kawy i ludzie.

Od kiedy interesuje Cię motoryzacja i śpiew. Skąd wzięły się te pasje?

Tak, to są dwie różne dziedziny (śmiech). Zacznijmy od śpiewu, ja na początku miałem zostać tancerzem. Przez kilkanaście lat tańczyłem w zespole ludowym w Opolu i cały czas byłem na scenie. W międzyczasie studiowałem i wówczas kolega wciągnął mnie do kameralnego zespołu wokalnego, gdzie miałem możliwość śpiewać. Po roku takiej działalności kolega namówił mnie na podjęcie nauki śpiewu w średniej szkole muzycznej w Opolu. Tam spotkałem znakomitą profesorkę Irenę Torbus-Domanasiewicz, która uczyła też śpiewu naszą solistkę – Kasię Trylnik. Tańczyłem wtedy jeszcze w Zespole Tańca Nowoczesnego „Adena” – to był taki taniec w kierunku Modern Jazz, ale w wieku 20 lat uświadomiłem sobie, że za późno się za to zabrałem – żeby uzyskać odpowiednią plastykę ciała, trzeba dłużej nad tym pracować. Ty także od dziecka jesteś w teatrze, to wiesz, na czym polega ich praca, oni tańczą od 8 roku życia i po kilkunastu latach wytężonej pracy plastyka ich ciał jest zupełnie inna. U mnie rozwinęła się pasja wokalna i poszedłem w tym kierunku. Dostałem się na Akademię Muzyczną w Gdańsku, trafiłem do klasy Piotra Kusiewicza i jakoś to się dalej potoczyło. Na studiach nie szło mi zbyt dobrze, myślałem, żeby zrezygnować. Wtedy w kręgu moich zainteresowań pojawiały się też komputery i zastanawiałem się nad informatyką. Jednak zostałem na akademii, a pod koniec studiów dostałem się do zespołu chóru Teatru Wielkiego – Opery Narodowej w Warszawie. Kolegów z chóru poznałem w Niemczech na festiwalu, to był Theater unter Sternen (teatr pod gwiazdami) w Schwerin. To był festiwal, podczas którego przez miesiąc wystawiano tę samą operę. Codziennie przychodziło tam 4,5 tys. ludzi. To było wspaniałe doświadczenie. Wtedy też zbliżyłem się bardzo do języka niemieckiego.

Czy w Twojej rodzinie są muzyczne korzenie? Skąd w Tobie pasja do śpiewu?

Mój tata był weselnym muzykiem, grał na gitarze i śpiewał. Miał swój zespół muzyczny. Do naszego domu zapraszał kolegów z zespołu. Wspólnie grali i ćwiczyli, śpiewali. To na pewno miało wpływ na rozwój mojej ścieżki zawodowej, ale bardziej chyba jednak zamiłowanie do tańca i muzyki ludowej. Zawsze lubiłem zespół „Mazowsze” i „Śląsk”.

bartek tomczuk

Tak Bartek Tomczuk wygląda poza sceną. Tutaj w swoje garderobie. Fot. Marta Hoffmann

le lat śpiewasz w chórze Teatru Wielkiego – Opery Narodowej? 

Od 2002 r.

Jak to jest być chórzystą jednej z największych scen operowych w Europie?

To jest bardzo przyjemne. Jeszcze podczas pierwszych lat tutaj dostałem propozycję od kolegów z Niemiec, żeby wrócić tam i śpiewać w mniejszym teatrze. Odpowiedziałem wtedy, że wolę zostać tu, w teatrze w Warszawie, na dużej scenie narodowej. Tu jest okazja spotykać wspaniałych ludzi, znanych, cenionych dyrygentów, reżyserów i śpiewaków, którzy nie przyjechaliby pewnie do kameralnego teatru w małym mieście w Niemczech. Tam praca też jest wspaniała. Poznałem tam świetnych muzyków, jednak to nie to samo. Zawsze uważałem, że prowincja, to nie jest kwestia geografii, ale umysłu. I niezależnie, gdzie jesteś, można trafić na kogoś wspaniałego. Zostałem tutaj i sobie to bardzo chwalę. Pracowałem tu z takimi wybitnościami jak José Cura,  Plácido Domingo, Carlo Montanaro. To są fenomenalni artyści. Miałem takie sytuacje, że podczas wspólnego występu nie można było dalej śpiewać, bo z emocji miało się zaciśniętą krtań, a w oczach stały łzy. Naprawdę „zatykało” mnie z tych emocji…

Jak wyglądają próby chóru? Jak przebiega dzień chórzysty w teatrze?

Przychodzimy dwa razy dziennie. Mamy tu zadaniowy tryb pracy. Czasami zdarza się, że mamy jakiś wolny wieczór czy poranek. Albo zdarza się, że do teatru nie przychodzi się tydzień, bo ktoś nie bierze udziału w danej operze. Rano mamy najczęściej próbę na sali chóru – szlifujemy tu różne dzieła. To dość mozolna praca. Na warsztat bierzemy jakąś operę, pojedyncze sceny, ćwiczymy to wielokrotnie, mamy tu ludzi odpowiedzialnych m.in. za język, z którymi ćwiczymy mowę włoską, francuską, niemiecką czy rosyjską. Ujednolicamy język, w którym śpiewamy, żeby nie był to zlepek różnych akcentów, żeby to wszystko podobnie brzmiało w danym języku. I tak się tego w 100 % nie osiągnie, bo w każdym języku są określone brzmienia poszczególnych spółgłosek i samogłosek. Kiedy pracowałem w teatrze w Niemczech, zauważyłem mnóstwo różnic w akcentach z północy i z południa. Ostatnio byłem na chrzcie na Śląsku i w kościele grała tutejsza organistka. Podczas jej śpiewu zauważyłem na przykład udźwięcznione „h” –  na Mazowszu tak się nie mówi. Wracając do pracy w teatrze, to oprócz prób i śpiewania chodzimy oczywiście na miary kostiumów, przymierzamy nowe stroje, peruki. Jak sama wiesz, w teatrze jest mnóstwo pracowni, które zajmują się nami. Praca rozkłada się też na jakieś próby choreograficzne, taneczne, aktorskie, dykcyjne itp.

Interesujesz się też lingwistyką?

Tak, jestem wielkim pasjonatem języków. Lubię poszukiwać. Odważyłbym się przyznać do znajomości kilku – angielskiego, niemieckiego, rosyjskiego, choć uczyłem się również innych. Fascynuje mnie język portugalski, bo w brzmieniu często przypomina mi on język rosyjski.

Masz jakieś swoje ulubione opery, w których śpiewasz najchętniej?

Tak, na pewno są to opery francuskie. Opery Berlioza, Gounoda. Są opery, które nabierają wartości w oczach, kiedy się je wykonuje. Kiedy tylko się ich słucha, nie wchodzi się w nie tak głęboko, jak podczas ich wykonywani i pracą nad nimi. Uwielbiam Richarda Wagnera, mieliśmy okazję śpiewać „Latającego Holendra”, a wcześniej fragmenty jakiś innych jego oper, a ostatnio w całości  „Lohengrina”. Zawsze czekam na wykonanie oper Wagnera, traktuje to jako wielkie święto dla muzyków, to obcowanie z czymś bardzo wspaniałym. Uczestnictwo w tym jest dla mnie bardzo nobilitujące, ja tak to odczuwam. Tak samo w operach Berlioza, jest tam przewidziana ważna rola dla chóru i czuć, że jest to swego rodzaju święto dla śpiewaków. Lubię też Verdiego, Offenbacha – to wspaniali kompozytorzy.

Jaką rolę pełni chór na scenie? Stanowicie tło, czy obecni jesteście również na pierwszym planie?

Myślę, że pełnimy taką rolę, jaką przewidział dla nas kompozytor. Są twórcy-reżyserzy, którzy lubią podkreślić rolę chóru, a są też tacy, którym chór przeszkadza. Reżyserowi i aktorowi, Aleksandrowi Bardiniemu, bardzo nie podobało się, jak chór zachowuje się na scenie. Kiedy śpiewali w jego inscenizacjach, to odwracali się przodem do widowni, a jak kończyli, to musieli się odwrócić plecami do publiczności. Wybrał takie rozwiązanie, zamiast na siłę próbować wykrzesać coś od nich aktorsko, wolał, aby stali odwróceni plecami. Z kolei Mariuszowi Trelińskiemu chór – w moim odczuciu – też troszkę przeszkadza. Wycofuje nieco chór, umiejscawia na balkonach, za kulisami… Ale trzeba przyznać, że on ma swoją własną wizję sceniczną, która uważam – jest świetna.

bartek

Bartek Tomczuk na scenie. Andrea Chénier w reżyserii Mariusza Trelińskiego

W 2013 r. Michał Zadara wyznaczył Tobie główną rolę „reżysera” w spektaklu „Dla głosów i  rąk”. Czy na tę postać był jakiś casting? Jak to się stało, że dostałeś tę rolę?

Nie było castingu. Po spektaklu zapytałem go o klucz – czym kierował się przy wyborze obsady. Odpowiedział coś, co mnie zdziwiło: „Ja po prostu wybrałem ludzi, którzy wydali mi się najmilsi”. Wcześniej mieliśmy okazję pracować z nim przy „Orestei” Xenakisa. To była świetna opera. Praca z Zadarą była inspirująca. On wszystkich traktował podmiotowo, nie przedmiotowo. Do każdego podchodził indywidualnie. Swoim zaangażowaniem wyzwolił w ludziach coś niesamowitego. I mówił właśnie, że przy pracy w tej operze znalazł sobie osoby do spektaklu „Dla głosów i rąk”.

Czy jako odtwórca głównej roli miałeś tremę?

Tak, gdyż na co dzień nie gram ról stricte aktorskich. To była opera, w której nie śpiewaliśmy. Mieliśmy zadania aktorskie. Ja na studiach miałem przygotowanie aktorskie z profesor  Bogacką, aktorką Teatru Wybrzeże. A bałem się dlatego, że Michał Zadara do ostatniej chwili zmieniał nam teksty. Jeszcze w przeddzień premiery dostaliśmy nowe teksty do nauczenia! Praca aktora polega na powtarzaniu, np. Tadeusz Łomnicki kiedyś powiedział, że jak sto razy nie powie swojej roli, to nie wyjdzie na scenę…

Wyszedł z tego rodzaj improwizacji?

To nie była improwizacja, on nabudowywał pewne sceny, a później je obcinał. Z gry, z akcji scenicznej i z tekstu. To było straszne, bo już wiesz, jaką masz rolę, co powiedzieć, gdzie pójść, kiedy się obrócić, co zrobić…a tu nagle zmiana. Ja byłem tak nabuzowany, że nie zostałem na bankiecie po premierze. Ale to było fajne doświadczenie, otwierające. No bo kiedy jesteś w chórze, to jesteś traktowany jako cząstka całości i często jest to demobilizujące, bo należysz do masy i nikt nie oczekuje od ciebie indywidualnego grania ról. A ta opera była ekstremalnie wyciągająca z człowieka to, co masz najlepszego do zaoferowania. Cały twój warsztat sceniczny. To było fajne, bo przez chwilę poczuliśmy się jak prawdziwi artyści. Przed i po tej produkcji obserwowałem, co Zadara robi i rozmawiałem z ludźmi – wszyscy mieli to samo wrażenie, że on bardzo otwierał ludzi. Opowiedział mi, że jak przyszedł do opery, to był przerażony, bo nasz teatr jest bardzo duży i działa jak swego rodzaju korporacja. Jednak po pewnym czasie pracy z nami sprawił, że śpiewacy bardzo się angażowali. Mówił, że smutne dla niego było to, że ludzie zapominają o tym, że są artystami i że rezygnują z chęci dania czegoś z siebie. Praca z Michałem Zadarą to było uskrzydlające doświadczenie.

Jak to jest oglądać prawie codziennie widownię ze sceny. Nie czujesz znużenia?

Nie. Miałem szczęście, że kiedyś spotkałem ludzi, którzy bardzo żyli sceną i od najmłodszych lat byłem uczulany na to, że nigdy nie wiadomo, kto siedzi wśród publiczności. Scena, to jest takie miejsce, gdzie musisz zostawić cały swój zewnętrzny świat i oddać się roli, którą w danym momencie odtwarzasz. Kiedy wychodzę na scenę, nie myślę o tym, że zaraz pójdę do garderoby. Staram się dać z siebie jak najwięcej. Miałem okazję kiedyś uczestniczyć w audycjach dla dzieci. To mnie nauczyło pokory wobec widza. Bo po dzieciach od razu widać, czy coś jest nudne. Dzieci są bezwzględne, jeśli chodzi o takie szczere wyrażanie uczuć – jeśli im się nudzi, to natychmiast to widać. Przez całą moją edukację sceniczną nauczyłem się, że szczerość, zaangażowanie, nieudawanie i pełen profesjonalizm są bardzo ważne. Nieistotne, czy jesteś postacią indywidualną czy tłumem, który chce spalić kogoś na stosie.  Trzeba wzbudzić w sobie emocje adekwatne do roli. A muzyka zwykle dodatkowo bardzo w tym pomaga.

tomczuk

Druga pasja tenora. Fot. Archiwum prywatne

Powiedz teraz o swoich pozateatralnych pasjach. Wyremontowałeś własnoręcznie auto z 1975 r. i przystosowałeś je do rajdów. Garaż, spawarka to Twój drugi świat. Skąd bierzesz na to wszystko czas?

Poznałem kiedyś ludzi, którzy są fanami starej motoryzacji – to był klub capri.pl i wciągnęło mnie to bardzo. Podłubię przy samochodach, podłubię przy ekspresach do kawy, poczytam jakąś ciekawą książkę – to jest moja definicja miłego spędzania czasu.

Mam duże wsparcie w swojej żonie, która jest bardzo oddana i dzieciom, i domowi. Staram się swoje pasje tak wypośrodkować, żeby nikt na tym nie ucierpiał. Idę do garażu, kiedy naprawdę mam wolny czas, bo np. żona poszła z dziećmi na spacer… Motoryzacją w większym stopniu zajmowałem się gdy nie mieliśmy dzieci. Wtedy na pewno miałem na to więcej czasu.  W swoim życiu miałem już około 20 samochodów… Zawsze się szuka auta, które będzie tym ostatnim, ale zdaje się, że ta droga nie ma końca (śmiech). Kiedy byłem kawalerem, uczestniczyłam w rajdach starych aut – tzw. young i oldtimerów. Spotykaliśmy się na torze w Kielcach, Poznaniu czy na lotniskach. Kiedy zacząłem uczyć się sportowej jazdy, zacząłem rozumieć, czego brakuje mi w samochodzie, którym jeżdżę. Sprzedawałem więc jedno auto i kupowałem następne. Pojeździłem i znów zmieniłem na kolejne, bo to miało np. za ciężki silnik… Na swoich pierwszych zawodach byłem na 50 miejscu, na drugich – na 37, w następnym roku, jak zmodyfikowałem auto lub kupiłem inne, byłem już 18. Po kilku latach podnoszenia umiejętności i zajechaniu kilku aut – byłem coraz lepszy. Moim największym osiągnięciem było zajęcie pierwszego miejsca na zawodach Classic Auto dwa lata temu w Nowym Mieście nad Pilicą i zajęcie drugiego miejsca na Pucharze Capri w 2012 r.

Dlaczego osiedliłeś się w podwarszawskim Pruszkowie?

To była prozaiczna rzecz, miałem możliwość wzięcia jakiegoś kredytu. Miałem do wyboru: kupić w Warszawie 20 metrów, a w Pruszkowie 50. I nie zawahałem się tym bardziej, że dojazd z Pruszkowa do centrum Warszawy zajmuje ok. 25 min.

A co z pruszkowskimi gangsterami? To są już zasłyszane historie?

To już mit (śmiech). Nigdy, odkąd mieszkam w Pruszkowie, nie byłem świadkiem jakiś niebezpiecznych sytuacji w mieście.

A jak postrzegasz Warszawę?

Wychodzę z założenia, że najfajniej jest tam, gdzie są ciekawi ludzie. I tak jest wszędzie, niezależnie, czy to Pruszków, czy Warszawa. Bardzo lubię Warszawę, znam tu ludzi, którzy mają pasje muzyczne i motoryzacyjne. Są ludzie, którzy uwielbiają wielkomiejską architekturę, oświetlone ulice – ja do takich osób nie należę (śmiech). Ludzie tworzą miejsca, uwielbiam ludzi z pasją, którzy interesują się np. zbieraniem kredek, znaczków, czy przerabianiem motocykli. A kiedy mówią o swoich pasjach – świecą im się oczy!

Twoje ulubione miejsce w Warszawie?

Jest taki pub „motoryzacyjny” obok Dworca Zachodniego. Spotykają się tam fani dwóch i więcej kółek, a knajpa nazywa się „Dwa Koła”.  I cyklicznie mamy tam spotkania fanów dawnej motoryzacji. Grana jest wtedy muzyka z lat 50., 60. i 70. Przychodzą tam miłośnicy tych czasów…