Warszawa jest „słoikiem”, czyli stołeczne legendy

01.02.2015

Tagi: Białołęka, Grochów, historia, słoiki, warszawa,

Rafał Dąbrowiecki założył swój projekt „Butem po Wawie”, z którym przemierza warszawskie zakątki, by odkrywać z mieszkańcami smaczki tego miasta. To licencjonowany przewodnik miejski, który ze swojej pasji uczynił sposób na życie. Dziś opowiada mieszkańcom historie m.in. o tym, z czego słynęły akademiki na warszawskim Grochowie.

Jesteś warszawiakiem?

Jestem. Tu się urodziłem, tak jak mój ojciec. Dziadek osiedlił się tutaj po wojnie, więc był przyjezdny. Nie mam jakichś głębokich warszawskich korzeni sięgających XIX wieku, ale chyba niewielu jest takich, którzy je mają.

Podobno prawdziwy warszawiak to ten, którego historia życia w tym mieście sięga przynajmniej trzeciego pokolenia.

Nie wiem, czy to się da tak zdefiniować. Moim zdaniem warszawiak jest bardziej w sercu niż w metryce. Liczy się również zaangażowanie w życie miasta.

Czyli nie jesteś tym warszawiakiem który głosi, że „słoiki” psują rynek?

Nie. Zawsze podkreślam, robiąc wycieczki po Starym Mieście, że pierwsi mieszkańcy Warszawy pochodzili z Torunia. Kiedy powstawało miasto lokowane na prawie chełmińskim, trzeba tam było sprowadzić odpowiednich ludzi, znających cały ten system. W związku z tym do Warszawy sprowadzono tak naprawdę głównie Niemców. Jak spojrzysz na metryki urodzenia tych najwcześniejszych kupieckich rodów warszawskich, to byli głównie cudzoziemcy. A jak się prześledzi historię miasta, to tak naprawdę okaże się, że bardzo dużo zrobiły te osoby, które do Warszawy przyjechały.

Więc tak naprawdę wszyscy jesteśmy „słoikami”?

Można na to tak patrzeć. Można też patrzeć tak, że kwiat warszawskiej młodzieży zginął w powstaniu, więc tych rodowitych warszawiaków od 20. pokoleń nie jest aż tak wielu.

Jesteś historykiem z wykształcenia?

Nie, jestem prawnikiem. Historia to moje hobby. Zwłaszcza historia Warszawy. Choć i to hobby pojawiło się dość późno, bo dopiero na studiach. Zauważyłem wówczas, że żyję w mieście, którego nie znam, mieszkam tu i poruszam się po nim punktowo, pokonując codziennie drogę do szkoły, pracy… Ale nic o nim nie wiem. Nie ogarniam całości. Tymczasem historia tego miasta jest niezwykle ciekawa.

Agnieszka Lewandowska

Śnieg nie zniechęca ani warszawiaków, ani przewodnika. Fot. Agnieszka Lewandowska

Postanowiłeś więc w pewnym momencie zamienić hobby w coś więcej. Żyjesz z przewodnictwa?

Właściwie tak. Zaczęło się od tego, że założyłem stronę, na której chciałem dzielić się z innymi ludźmi tym, co wiem na temat Warszawy. A potem zapisałem się na kurs przewodnicki, zaliczyłem egzamin i zostałem licencjonowanym przewodnikiem po mieście. I mam taki pomysł na siebie, żeby właśnie z tego przewodnictwa żyć. To jest trochę tak, że swoich wyborów życiowych człowiek dokonuje nieco za wcześnie, kiedy jeszcze do końca nie wie, co chce robić. Stąd to prawo, które mnie nie wciągnęło zupełnie. Choć mam dyplom.

Przyznam, że zazwyczaj nie chodzę na wycieczki z przewodnikiem, bo nie mam z taką formą zwiedzania dobrych skojarzeń. Wolę eksplorować miasto na własną rękę…

Co zaskakujące, ja też nigdy nie chodziłem na wycieczki organizowane przez przewodników. Teraz robię to trochę częściej – z czystej ciekawości. Ale zawsze było tak, że przed każdym wyjazdem na wakacje, sam opracowywałem plan podróży. Jakoś mi to wychodziło i może właśnie stąd wziął się mój pomysł na siebie.

Twoim tematem są miejsca, które miejscy przewodnicy omijają szerokim łukiem?

Nie tylko, bo wychodzę z założenia, że naprawdę w każdym miejscu można znaleźć coś niezwykłego. Nawet takie Stare Miasto, niby sztampowe i każdemu się wydaje, że wie o nim wszystko. Miałem już okazję przekonać się, że nie do końca tak jest, kiedy zorganizowałem wycieczkę po Starówce i z rozpędu umówiłem się z grupą pod Mostem Gotyckim. Okazało się wówczas, że połowa ludzi nie wie, gdzie to jest! Ale poza takimi klasykami zdarza mi się też zapędzić w inne kąty i na przykład spacery po Grochowie bardzo lubię. Przewodnicy zazwyczaj nie zapuszczają się tu z wycieczkami, bo wychodzą z założenia, że tu jest brzydko. Szaro, buro i bloki. A to nie jest prawda. Mimo że nie jestem stąd, widzę w tym miejscu wiele fajnych rzeczy. Obecnie mieszkam na Białołęce, która też dla wielu może być miejscem mało atrakcyjnym.

A jakie atrakcje skrywa w sobie Białołęka? Stereotypowo, to trochę warszawskie wygwizdowo. Sypialnia miejska.

Właśnie tak stereotypowo postrzega się Białołękę. Że to koniec świata i nic się tam nie dzieje. Tymczasem Białołęka też kryje w sobie masę interesujących tematów. Na przykład mennonici, których nagrobki możemy jeszcze tu oglądać. Ci protestanccy osadnicy przybyli na Mazowszę z Niderlandów. Świetnie znali się na melioracji, więc mieszkali często na terenach podmokłych i tutaj, m.in. w rejonie Kępy Tarchomińskiej, mieli swoją osadę. To specjaliści, którzy wiedzieli jak budować w bezpośrednim sąsiedztwie rzeki. Trochę inaczej niż my.  My na terenach podmokłych budujemy teraz osiedla, podczas gdy oni wiedzieli, że jak zakładać osadę, to lepiej zrobić to na wzniesieniu, a nie – terenie zalewowym. Interesująca dla zwiedzających może być też historia Henrykowa z dawną fabryką drożdży Henryka Bienenthala, która znajdowała się właśnie na obszarze dzisiejszej Białołęki. Zabudowania sąsiadujące  z parkiem henrykowskim przetrwały do obecnych czasów i niosą w sobie sporo ciekawej historii. Ale jedną z największych ciekawostek stanowi kościół św. Jakuba na Tarchominie, który jest jedynym kościołem naprawdę gotyckim, leżącym w granicach obecnej Warszawy. Bo on nigdy właściwie nie zmienił swojego zewnętrznego wyglądu. Większość warszawskich kościołów była burzona, przebudowywana, odbudowywana, a on tak stał, latami, w niemal niezmienionej formie. To oryginał pamiętający jeszcze XV wiek. Jedyną przeszkodą w zwiedzaniu Białołęki są odległości, jakie dzielą te wszystkie miejsca. Nie da się tego zrobić z buta, tak jak na przykład na Grochowie. Mam już taki pomysł, żeby po Białołęce robić wycieczki rowerowe.

Mam taki stereotyp w głowie, że przewodnik to starszy pan z wąsem, który jeździ z turystami po mieście piętrowym, kolorowym autobusem.

Tylko że tak nie da się poznać miasta. Najfajniejsze w pieszym zwiedzaniu jest to, że jesteś w stanie fizycznie do tych wszystkich miejsc dotrzeć. Dlatego pieszo lubię najbardziej. U mnie zresztą tak to się zaczynało, że początkowo poznawałem miasto, robiąc sobie piesze, długie spacery.

Agnieszka Lewandowska

Rafał Dąbrowiecki w swoim żywiole. Fot. Agnieszka Lewandowska

Skąd czerpiesz informacje o mieście?

Z różnych źródeł. Bardzo lubię rozmawiać o mieście z jego mieszkańcami i to z ich opowieści dużo wyciągam. Długo kręciłem się na przykład w rejonie nieistniejącej już grochowskiej knajpy „Osiedlanka”. To dziwna sytuacja, bo jak zagadujesz starszego pana, który siedzi sobie na ławeczce i rozwiązuje krzyżówkę, to on na początku podchodzi do ciebie z dużym dystansem. Myśli pewnie: „dziwna sprawa, nie wiem, czy chce mnie okraść, wyłudzić pieniądze, może sprzedać jakiś kredyt?”. Ale zazwyczaj jak już mówię, że jestem przewodnikiem i autentycznie mnie to interesuje, takie osoby otwierają się i zaczynają opowiadać.

Chodzisz po Grochowie i opowiadasz o akademiku w którym mieszkał Muniek Staszczyk. To dość nietypowe?

A ja właśnie myślę, że każdy przewodnik, który chciałby zainteresować swojego słuchacza, zacząłby pewnie od takiej historii. W ogóle historie obyczajowe, które opowiadają o tym, jak się kiedyś żyło takiemu zwyczajnemu szaremu człowiekowi, są dla mnie zdecydowanie bardziej interesujące niż choćby… architektura. Wiem, że są jej miłośnicy, ale ja wolę tematy bliżej ludzi. A już smaczki dotyczące szemranej Warszawy to – można powiedzieć, mój żywioł.

Warszawa teraz dynamicznie się zmienia. To pewnie zupełnie inne miasto, niż z czasów twojego dzieciństwa?

To prawda, choć mam dopiero trzydzieści lat. Czasem myślę też o Warszawie mojego ojca, która jeszcze w tych latach 60., kiedy on dorastał, była w dużej części wciąż mocno zniszczona. Jego placem zabaw były prawdopodobnie ruiny kamienic. Współczesna matka złapała by się za głowę, widząc swoje dziecko pląsające w takich okolicznościach przyrody. W moich czasach wyglądało to już inaczej. Pamiętam za to, że jak mieszkałem na Natolinie, to po mleko prosto od krowy chodziłem z ojcem do zaprzyjaźnionego rolnika. Wokół nas rosły rozległe pola kapusty. To była rzecz normalna. W 1995 roku otwarto w Warszawie pierwszą nitkę metra – jak dotąd ostatnią. Kiedy wysiadało się z metra na stacji Kabaty, można było zobaczyć wielką pustynię. Dziś w tym miejscu jest duże osiedle mieszkaniowe. Czasem tam wracam, ale nie rozpoznaję tych terenów. To nie jest to samo miejsce, w którym się wychowywałem. Warszawa to prężnie rozwijające się, niezwykle dynamiczne miasto. Cieszę się, że mogę być dla jego mieszkańców opowiadaczem miejskich historii, który nierzadko ocala je od zapomnienia